wydarzenia

Prawdziwa historia Paskudy

  PRAWDZIWA HISTORIA PASKUDY  

Karol Pietrzak   
 

I

 

Długotrwałe podróże kosmiczne wywołują nieprzyjemne napięcie nerwowe, a minęły już trzy doby odkąd Quiston Fa opuścił Europę-7. Leciał, w zleconej, przez Najwyższego Kapłana Boga Chwilowo Nieobecnego, misji odszukania rozsianych po wszechświecie ludzi. Skrzeczowąs, który awansował z roli nauczyciela na pozycję najważniejszego kapłana bóstwa, które powstało w jego wyobraźni, wysłał go aby sprowadził powrotem tych, którym udało się ujść przed hekatombą jaką sprawili ludzkości kosmiczni najeźdźcy z rasy Hoam. Quiston Fa poklepał się po naszytych na piersiach wyświechtanego drelichu, przepastnych kieszeniach, aby sprawdzić czy jeszcze ma otrzymane od Skrzeczowąsa fajki, które pozwoliłyby choć na chwilę oderwać się od nieprzyjemnych myśli zaprzątających jego głowę. Wymacał pomiętą papierową paczkę w której tkwił jeden, lekko nadłamany papieros. Żeby go odpalić, przełączył sterowanie statkiem kosmicznym na tryb automatyczny. Zaciągnął się aromatycznym dymem i rozejrzał się po kokpicie, szukając popielniczki. Niestety hoamscy inżynierowie nie przewidzieli, że ich statkiem będą kiedyś podróżować ludzie, a już na pewno nie wzięli pod uwagę potrzeb palaczy. Jedynym wyjściem na pozbycie się spalonej zapałki było lekkie uchylenie bocznego okienka, co powinno pozwolić próżni kosmicznej na wyssanie niepotrzebnego już śmiecia. Chyba takie postępowanie było wyszczególnione na liście absolutnych zakazów, dołączonej do grubej instrukcji, napisanej przez ludzkich inżynierów, rozpracowujących technikę najeźdźców. Quiston Fa przez trzy doby powtarzał tę czynność wiele razy i jak do tej pory nic złego się nie stało. Warunkiem powodzenia tej zakazanej operacji było uchylenia okienka na zaledwie kilka milimetrów.

            Jak do tej pory nic się złego nie stało, poza wpuszczeniem odrobiny lodowatej kosmicznej próżni do wnętrza kokpitu, z którą zresztą bardzo szybko sobie dawał radę system podtrzymywania życia, automatycznie zwiększający nagrzewanie i nawilżanie wewnętrznej atmosfery. Jednak tym razem przez wąziutką szczelinę do wnętrza wpadła drobinka pyłu kosmicznego. Maleńki okruch niewiele większy od ziarenka piasku pokonujący z niewiarygodną prędkością przestworza galaktyczne. Ponieważ energia jest pochodną masy i kwadratu prędkości to nawet niewielki pyłek kosmiczny uderzając z olbrzymią prędkością w centralny komputer nawigacyjny statku kosmicznego, potrafi narobić niezłego zamieszania. Quiston Fa zdążył tylko zaobserwować sypiące się z centralnej konsoli metaliczne drzazgi i ogarniające ją natychmiast błękitne płomienie. Wypuścił z ust ledwo zapalonego papierosa, który powędrował za zapałką w przestrzeń kosmiczną i dopiero wtedy zatrzasnął małą szybkę, której uchylenie spowodowało takie zamieszanie.

- Alarm, alarm, alarm…- zaskrzeczała przystawka językowa tłumacząca automatycznie z hoamskiego komunikaty głosowe.

Quiston Fa przeszedł na sterowanie ręczne, ale poruszający się ruchem wirowym w kierunku rosnącej z każdą chwilą błękitnej planety, statek nie reagował na manewry kolumną sterowniczą. Głośny syk palących się osłon i przesłaniający widoczność gęsty obłok dymu zasygnalizowały wejście w atmosferę.

- Najwyższy czas na ewakuację – pomyślał niefortunny astronauta i pociągnął oburącz za znajdująca się pod fotelem dźwignę ratunkową.

W ciągu ułamków sekund pleksiglasowy, ochronny kokon otoczył fotel a ciało Quistona Fa zostało przyciśnięte pasami do oparcia. Silniki ewakuacyjne z głuchym hukiem wystrzeliły mikrokapsułę ratunkową.

Opadając powoli ku powierzchni planety Quiston Fa mógłby podziwiać jej piękną powierzchnię, porośniętą zielonkawą roślinnością, gdyby nie stracił, z powodu ogromnych przeciążeń, przytomności. 

 

II

 

Pierwsze promienie wschodzącego słońca oświetliły niewielki wąwóz opadający stromo w kierunku pobliskich mokradeł. Z płytkiej, piaszczystej jamy na jego zboczu wypełzła Agbeła. Była to dziwna istota, którą na pierwszy rzut oka trudno było nazwać człowiekiem, choć niewątpliwie miała z nim wspólne pewne cechy. Niewysoki wzrost uwypuklał masywne biodra i tłusty, wylewający się na kolana kałdun. Czarne, przeplatane gęstą siwizną włosy przesłaniały zmierzwioną grzywką kaprawe oczka w których tliły się iskry szaleństwa. Wielkie łakome usta oblizywała nieustannie, rozłożystym jak łopata jęzorem. Szybko wciągała powietrze perkatym nosem, przedzielony pionowo biegnącą ciemną smugą, wyglądającą jak grzbiet u pręgowanego szczura jaskiniowego, z którym zresztą miała wiele wspólnego, a przede wszystkim podstępny i bezwzględny charakter. Chociaż w odróżnieniu od szczura nie była szczególnie inteligentna a kierowała się raczej instynktem i prymitywnymi zabobonami. Teraz węszyła. Szukała ofiary. Było to stworzenie które czerpało swoją siłę z upokorzenia i gnębienia swoich ofiar. Oczywiście żywiła się ich doczesnymi szczątkami, ale największą satysfakcję osiągała z rozpaczy i bólu okrutnie mordowanych mężczyzn, gdyż była szczególnym wrogiem rodzaju męskiego.

Zaniepokojona narastającym hukiem zaczęła się rozglądać aby odnaleźć jego źródło. Nie dobiegał on jednak ani z zagajnika brzozowego, ani z pobliskich mokradeł, ani z piaszczystej łąki leżącej powyżej wąwozu. Nawet niedaleka wioska wydawała się trwać nieporuszenie w porannych oparach bagiennych wyziewów.

Hałas dobiegał z góry, od nieboskłonu po którym ciągnęła się długa, ciemna krecha dymu. Kiedy Agbeła zdała sobie z tego sprawę, odruchowo zasłoniła swoją wielką głowę bladymi łapskami i chciała uciekać do lasu. Po chwili jednak przystanęła pod powykręcaną przez wichry sosną i osłonięta jej wężowymi konarami zaczęła ciekawsko spoglądać na widnokrąg. To co spadało z góry wyglądało jak pikujący pterodaktyl, któremu ktoś podpalił tyłek. Agbeła znała je dość dobrze gdyż często wyżerała im jajka z gniazd, co w końcu doprowadziło do tego, że wyniosły się z tej okolicy.

- Ag, ag, ag – zabełkotała Agbeła – co miało oznaczać zaniepokojenie. Ludzie którzy uciekali przed nią, obawiając się jej złych uroków, tak nazwali ją od bełkotu wydobywającego się z jej paszczy. Nie wiedzieli oni, że kiedyś Agbeła potrafiła mówić. Nigdy co prawda nie była to piękna i płynna mowa, ale można było ją kiedyś zrozumieć.

            Kiedyś, przed wielu laty Agbeła zakochała się w pięknym pitekantropie, a może nawet to był homo habilis. Po tylu latach wspomnienia zacierały się w jej pamięci. Żyła już dostatecznie długo, aby widzieć wiele zła na tym świecie. Zła którego w dużej mierze sama była przyczyną. Pamięta jeszcze jego imię swojego pierwszego oblubieńca, choć teraz trudno jej było je wymówić.

- A-ej, A-rzej, A-ej, A-rzej, Ag, Ag – zabełkotała znowu, gdyż przypomniała sobie jak jej pierwszy ukochany odszedł od niej, zostawiając ją z maleńkim dzieckiem. Wtedy jeszcze myślała, że potrafi kochać. Niestety następny związek, tym razem już z homo sapiens, okazał się jeszcze gorszy. Kiedy ten dowiedział się, że ojcem jej córki jest „odmieniec”, to postanowił uciec. Uciekł od niej daleko. Bardzo daleko. Tygodniami szła jego tropem z postanowieniem, ze rozprawi się z nim, a co więcej odzyska skradzione przez niego kosztowności. Niestety, małe dziecko, które musiała nieść w chuście, spowalniało ją. To wtedy wyrzekła się swojej córki, którą później wychowywali obcy ludzie. Nie potrafiła zrezygnować z mężczyzn, chociaż wyraźnie jej związki rozpadały się po kolei jak domki z kart, zręcznie budowane na jarmarku przez oszukańczego kuglarza. Potem uwiodła świecącego łysą czaszką, starego Serafa. Agbeła celebruje w swojej pamięci dzień kiedy oszalały Seraf pociął się nożem z miłości do niej. Tryskająca z przerżniętych żył czerwona posoka wyzwoliła w niej niesamowita energię. Zamiast go ratować, stała i napawała się widokiem krwawych plam i cierpienia wpełzającego ciemną chmurą na jego twarz. Wtedy poczuła się wspaniale i uznała, że każdy mężczyzna, oprócz rozkoszy, winien darować jej ostatecznie również swoje życie.

Dalej poszło już szybko. Ciągłe opętywała nowych mężczyzn. Część dawała się skusić, na jej jeszcze wówczas, nie całkiem przywiędłe, wdzięki, a część padała jej ofiarą po odurzeniu winem wzmocnionym trującymi ziołami. Niektórym udało się uciec, inni wracali uwiedzeni jej czarami. Pamięta jednego, który odchodził po kilka razy i po kilka razy wpadał z powrotem w jej sidła. Musiał jej ostatecznie umknąć, bo nie pamiętała smaku jego krwi.

Ludzie z wioski, w której wcześniej żyła, szybko domyślili się kto stoi za zniknięciami młodych mężczyzn. Kiedy wyprawiła się po zioła do swoich czarnoksięskich mikstur, przeszukali jej chatę. Nic nie budziło ich podejrzeń, nawet wielki, krwawy spłacheć obłożony w cebrzyku trawą, mógł być kawałem ludzkiego mięsa ale równie dobrze mogła to być cielęcina. Wszystko skończyłoby się dobrze dla Agbeły, gdyby nie kowal. Ten olbrzymi chłop z barami tak szerokimi, że musiał wchodzić przez drzwi do chałupy bokiem, nastąpił na obluzowaną deskę w podłodze. Deska zajęczała, zaskrzypiała i uniosła się. Okazało się, że obrane z mięsa, ludzkie kości, Agbeła wrzucała pod podłogę swojej chaty.

Po tym co ujrzeli wieśniacy w jej chacie, postanowili wygnać ją ze wsi. Ją, której powinni oddawać cześć za to, że tępi nieużyteczny rodzaj męski. Odegrała się krwawo na nich. Od tej pory mordowała bez skrupułów, nawet noworodki, płci męskiej.

Teraz już dawno nie widziała żadnego mężczyzny, gdyż wszyscy omijali jej siedzibę szerokim łukiem.

- Ag, Ag Ag – zabełkotała radośnie Agbeła, bo wyczuła instynktownie, że tam na spadającym pterodaktylu jest mężczyzna. Uśmiechnęła się obleśnie, odsłaniając spękanymi wąskimi wargami spróchniałe i pełne szczerb, sine zęby i pobiegła w kierunku piaszczystej łąki, gdzie spadła, nieświadoma jeszcze swojego losu, następna jej ofiara.

 

III

 

– Musiałem zemdleć – pomyślał Quiston Fa, kiedy ocknął na piaszczystej łące. Niestety jego radość z uratowania życia zakłócił, biegnący wyraźnie w jego stronę, jaskiniowiec wymachującego ogromnym kijem. Zdecydowanie ten osobnik nie żywił względem niego przyjaznych zamiarów.

            Agbeła, bo to ona była tym jaskiniowcem, biegła niezbyt szybko, gdyż nie pozwalała jej na to tusza. Dało to czas kosmicznemu rozbitkowi na powstanie i szybką analizę sytuacji. Wstając poczuł, uwierającą go za pasem rękawice hoamską, której budowę studiował bezpośredni przed wypadkiem. Otrzymał ją jeszcze od Skrzeczowąsa, jako dowód szczególnej przyjaźni i było to ogromne wyróżnienie, zważywszy na to, że po upadku hoamskich najeźdźców odnaleziono jedynie trzy takie egzemplarze. Prawdopodobnie posiadały szczególną moc, ale to wciąż było przedmiotem badań i dotychczas nie rozpracowano sposobu ich działania. Sam Quiston Fa potrafił przy jej pomocy jedynie poruszać przedmiotami na niewielką odległość. Teraz jednak pomyślał, że masywna rękawica będzie stanowiła dobrą osłonę dłoni w starciu z nieokrzesanym dzikusem.

Zanim jednak na dobre uporał się ze sprzączkami ciężkiej rękawicy, Agbeła zdążyła w końcu dobiec i roztrzaskać mu kijem lewe kolano. Fala bólu napłynęła znienacka i zatrzęsła osłabionym po kosmicznej podróży ciałem Quistona Fa. Wyraźnie nie docenił determinacji przeciwnika. Odskoczył na zdrowej nodze do tyłu i oparłszy się plecami o skarłowaciałe drzewko. Wyciągnął przed siebie dłoń w rękawicy od Skrzeczowąsa, aby zasłonić się przed wściekłymi ciosami. Nie znał zasad jej działania ale wyczuł w środku mnóstwo małych przycisków które naciskał bez żadnego ładu opuszkami palców, pragnąc wywołać jakąkolwiek reakcję obronną. Może wystrzeli z niej promień laserowy, może buchnie ogień a może chmura trującego gazu. Cokolwiek co zneutralizuje te paskudne stworzenie. W desperacji udało mu się w końcu wcisnąć, zupełnie przypadkiem, przyciski w jakiejś logicznej sekwencji. Quiston Fa nieświadomie uruchomił w rękawicy, która zaczęła świecić się białym opalizującym światłem, dezintegrator.

Agbeła zorientowała się, że jej wróg ma straszliwą broń. Nie wiedziała co to jest, ale kiedy zobaczyła pojawiające się na jego dłoni białe światło to domyśliła się, że przeciwnik może jej się wymknąć. Odruchowo, wiedziona mrocznym instynktem, rzuciła swoje najstraszliwsze zaklęcie. Wiedziała już, że tym razem nie uda jej się skosztować ludzkiego mięsa ale przynajmniej zwycięży i unicestwi kolejnego mężczyznę. Rzuciła straszne, pełne mrocznej energii zaklęcie.

Ze świstem minęły się dwa potężne strumienie energii. Ten wygenerowany przez najnowocześniejszą technikę kosmicznych wędrowców z tym który pochodził z najbardziej prymitywnych, magicznych zabobonów. Agbeła błyskawicznie zniknęła, a stojący nieopodal brzozowy zagajnik aż westchnął z ulgi, że nie będzie musiał więcej oglądać jej szalonych i okrutnych występków.

Quiston Fa tylko krótką chwilę cieszył się z odniesionego zwycięstwa. Początkowo lekceważył narastające w nogach mrowienie. Ciarki idące od dołu doszły jednak do jego pasa i nagły skurcz porażonych mięśni zgiął go w pół. Przewracając się na ziemię wiedział już, że dzieje się coś dziwnego, chociaż jeszcze nie domyślał się całej prawdy. Dopiero kiedy zauważył szybko pokrywającą jego ciało skorupę, domyślił się, że został zaklęty w kamień. Była to już jednak jego ostatnia myśl. Na miękki jeszcze kamień opadło kilka atomów ze zdezintegrowanej Agbeły. Widocznie coś się musiało poluzować w hoamskiej rękawicy.

 

IV

 

Ile czasu Quiston Fa był zaklęty w kamień, tego nie wiedział. Litościwie oszczędzone mu zostało świadome oczekiwanie w bezruchu przez lata, wieki i tysiąclecia. Natychmiast stracił przytomność i leżał w piachu bez czucia. Z czasem jednak zaczął odzyskiwać świadomość. Czy to zaklęcie traciło moc, czy też zmieniający się klimat wpłynął na jego rozbudzenie, a może mijające się strumienie energii częściowo zniosły swoje działanie. Dość, że zaczął powoli odzyskiwać przytomność. Nie było to jednak przyjemne. Miał świadomość, że nie może się poruszyć i mógł tylko obserwować zmieniające się pory roku. Czasem jakiś ptak na nim usiadł albo dzikie zwierzę ocierało się o niego swędzącym grzbietem. Na zewnątrz niczym nie różnił się od zwykłych głazów. Tylko po jego skamieniałych zwojach mózgowych przebiegały myśli jak się uwolnić. Z czasem zaczął siłą swojej woli drążyć kamienną skorupę na której pojawiły się mikropęknięcia. Małe szczeliny, przez które docierało do niego świeże powietrze i deszczówka litościwie gasząca jego pragnienie.

Po okolicy wędrowały plemiona ludzkie. Jedne grupy się osiedlały, inne po wymordowaniu poprzedników zajmowały ich siedziby. Czasem, osiadłe od wielu pokoleń plemię, porzucało swój dobytek i wyruszało w poszukiwaniu bardziej przyjaznych ziem.

 Pewnego razu osiedliła się w okolicy szczególnie groźna grupa plemion, czczących krwiożerczego bożka, któremu składali w ofierze ludzi. Ci poganie, jak na złość postanowili zrobić z głazu, z  przerażonym wewnątrz Quistonem Fa, kamień ofiarny, na którym wytaczali krew z ludzi przeznaczonych dla okrutnego bożyszcza. Przerażenie zabijanych ludzi osadzało się powierzchni głazu warstwa, za warstwą, a wnikająca w jego szczeliny krew ofiar zalewała naszego bohatera, który zatopiony w czerwonej posoce, w bezgłośnych torsjach, ponownie stracił przytomność.

Obudził go straszny ziąb i chrzęst, przesuwanych przez nadciągający lodowiec, skał. Niestety nie było przed nim ucieczki. Lodowiec miażdżył wszystko na swojej drodze. Nieuchronnie, dzień po dniu zbliżał się do głazu i w końcu nakrył go kilkusetmetrową górą lodu, przyduszając Quistona Fa z ogromną siła. Nie długo przyszło mu się cieszyć świadomym bytem, gdyż przygnieciony lodowym masywem ponownie stracił przytomność. Tym razem na zawsze. Pod wpływem ciśnienia i rzadkich pierwiastków przyniesionych przez lodowiec definitywnie przestał być sobą.

Jest teraz istotą, ale trudno powiedzieć jaką. Czy żyje, czy nie żyje? Nie wie tego ani on ani nikt na tym świecie. Nie potrafi już myśleć. Po wiekach lodowiec odchodzi a z nim odchodzi także stary krajobraz. Wszystko jest już inne.

Kamień leży teraz w dolinie rzecznej, otoczony urokliwymi brzozami, zaroślami mięty i kwiatów polnych. W pobliżu osiedlają się ludzie, ale jakże inni. Już nie polują na wszystko co się rusza i nie składają ofiar z ludzi. Uprawiają swoimi prymitywnymi narzędziami ziemię. Głaz leżący w urzekającym miejscu jest idealnym miejscem schadzek zakochanych młodych. Awansuje z kamienia ofiarnego na łoże miłości, a poprzez spękania w jego powierzchni wnika ściekające DNA, które łączy się wewnątrz ze skamieniałymi pozostałościami pierwszego lokatora.

W kamieniu zaszły miliony procesów. Niepowtarzalnych. Kamień stał się wielkim zarodkiem. Kogo? Czego? Co za stworzenie w nim żyje? Może nigdy się to nie uzewnętrznić. Do jego uwolnienia, do dopełnienia aktu jego narodzin, potrzebne są niewiarygodnie duże ilości wody. Dużo więcej niż daje deszcz czy nawet gwałtowna burza. Nawet powódź może być niewystarczająca. Potrzeba prawdziwego cudu, który ześle tysiące hektolitrów wody.

 

V

 

W latach pięćdziesiątych towarzysze z jedynej słusznej partii postanowili przegrodzić rzekę. Wybór padł na miejscowość Dębe. Chwalebna inicjatywa miała na celu umożliwienie żeglugi na Bugu i dlatego miała to być jedna z wielu zapór. Skończyło się jak wiele innych inwestycji w PRL-u. Na pierwszym, zaledwie, etapie. Ale to i tak pozwoliło na powstanie ogromnego zbiornika stanowiącego rezerwuar wody pitnej dla mieszkańców Stolicy, a także wspaniały teren rekreacyjny.

- Panie Inżynierze, Panie Inżynierze – Maliniak wrzeszczał jak opętany – może ten kamień, to wyciągnąć i oddać do Instytutu Geologicznego. Do Warszawy! On jakiś taki dziwny jest. I bardzo duży.

- Zwariowaliście Maliniak, jakbym każdy duży kamień woził do Warszawy to całkiem bym ją zasypał. – Inżynier był wściekły, bo odkąd objął stanowisko w Hydrobudowie to nijak nie mógł się dogadać ze Zjednoczeniem. Ciągle nawalali. A to cement nie tej klasy co trzeba przysłali, a to gwoździe zamiast trzycalowych przywieźli zaledwie dwucalowe. Przez to wszystko ciągle nie mógł dotrzymać terminów.

- Ale panie Inżynierze, ten kamień to może jakiś pomnik przyrody? – Maliniak nie dawał za wygraną

- Co wy mi tu pieprzycie Maliniak. Jak pomnik? Jakiej przyrody? Wszystkie pomniki przyrody są zaznaczone na planie. A ten kamień tam jest?

- No nie ma.

- To jak go nie ma, to mnie już nie męczcie. Zostanie zalany przez wodę tak jak inne kamienie, jak porzucone chałupy i drzewa których brygady pilarzy z Lasów Państwowych nie zdążą już wyciąć.

- No, niby..

- Żadne niby. Tak ma być Maliniak. Wracamy. Napełnianie zbiornika idzie planowo. To najważniejsze. 

 

VI

 

Istota zamknięta w kamieniu potrzebowała mnóstwa wody. Przez stulecia mutowała w zamknięciu, a krople wilgoci które dostawały się do środka jedynie pozwalały na podtrzymanie najistotniejszych jej czynności życiowych. Była wielkim zarodkiem, wyschniętym jak ziarno fasoli. Teraz jednak w pobliżu zaczęła się pojawiać woda. Dużo wody, a jej poziom stale rósł. Przegrodzona tamą rzeka zaczęła podnosić swoje lustro, powoli acz systematycznie zatapiając wszystko co leżało w jej pradolinie, w tym również tajemniczy kamień, w którym tliło się życie. To życie było na granicy swej egzystencji, nawet nie miało świadomości, że istnieje, a teraz zasysało upragnioną wodę przez wszystkie swoje pory i szczeliny. Trwało to bardzo długo. O wiele dłużej niż napełnianie zalewu. Tak naprawdę nie wiadomo co się działo z wodą, bo po wchłonięciu tak ogromnych jej ilości kamień powinien zmienić swoją objętość. Niestety, dla przygodnego obserwatora nic się nie działo. Tylko pobór wody przyśpieszał do tego stopnia, że okresowo wokół głazu tworzyły się wiry. Zdarzyło się nawet, że taki wir wywrócił łódkę z wędkarzami a nawet wciągnął kilka osób do wody. Co prawda późniejsze sekcje zwłok wykazywały, że przyczynił się do tego alkohol jaki znaleziono w ciele denatów. Tak więc tajemniczy głaz nie wzbudził niczyjego podejrzenia. W końcu pijani wędkarze toną od czasu do czasu. Nikt więc nie podejrzewał działania osób trzecich. A już tym bardziej kamienia. Bo czyż kamień in statu nascendi, może być uznany za osobę?

W końcu, po wielu latach pochłaniania niezliczonych hektolitrów wody, cierpliwie niesionej prze leniwy nurt Narwi i Bugu, nadszedł dzień kiedy zanurzony w mulistym dnie Zalewu Zegrzyńskiego, kamień zaczął pękać. Ale do narodzin, tego co kryło się w jego wnętrzu, potrzebna był teraz ogromna ilość energii elektrycznej.

 

VII

 

Chłop Maciej wyszedł przed swoją chałupę, położoną na wzgórzu nad zalewem. Po napełnieniu zalewu, woda pochłonęła prawie połowę wsi i teraz to jego zabudowania stały najbliżej tafli wody. Zawsze latem, lubił posiedzieć pod wieczór na świeżym  powietrzu. Teraz,  po napełnieniu zalewu, miał ze swojej ławeczki piękny widok, który bardzo lubił podziwiać. Jednak dzisiejszego wieczoru zanosiło się na burzę. Powietrze szybko gęstniało i pachniało elektrycznością. Maciejowi zaczęły się jeżyć naelektryzowane włosy. Od wschodu nachodziły ciemne chmury, których ciężkie, granatowe brzuchy rozświetlały wewnętrzne wyładowania elektryczne. Nagły podmuch wiatru zerwał Maciejowi z głowy kapelusz. Podnosząc go z trawy usłyszał pierwszy grzmot. Wciągnął drewnianą ławkę pod głęboki okap chaty i osłonięty od deszczu usiadł i zapalił, własnoręcznie skręconego z machorki, papierosa. To była bardzo dziwna burza. Maciej pomimo piątego krzyżyka na karku, jeszcze takiej nie widział. W taflę wody, za linią niewysokich, owocowych drzew, co chwila biły pioruny. Co dziwne, wszystkie uderzały w jedno i to samo miejsce.

- Zupełnie jakby diabli się uwzięli – mruknął do siebie Maciej i zapalił kolejnego skręta z machorki.

Siedział tak i wspominał kuma Roberta, z którym tyle wypił. Całe morze samogonu i przynajmniej małe jezioro piwa. A tu proszę, kum Robert, choć młodszy od niego o całe trzy lata, nie żyje.  Utopił się na środku zalewu. Już dwa tygodnie jak leży na cmentarzu, chociaż w niepoświęconej ziemi.  Wikary nie zgodził się na inny pochówek notorycznego pijaka i rozpustnika, który miał dzieci z trzema kobietami. A teraz w to miejsce, gdzie utopił się kum Robert, walą pioruny całymi seriami.

Zmęczony Maciej przysnął i nie mógł widzieć przedziwnego stwora który wynurzył się z wody. Poczuł tylko przez sen, jak oślizgły robak telepatycznego przekazu, zanurza się w jego przeżartym przez alkohol mózgu. Był pierwszą osobą która weszła w telepatyczny zasięg właśnie narodzonego potwora. Myśli Macieja stały się szybkie i brutalne. Przez sen zaczął wspominać swoje bójki, pijaństwa i rozpustę, w czym, co prawda, kum Robert zawsze grał pierwsze skrzypce, jednak Maciej jako jego nieodstępny towarzysz, wręcz akolita, specjalnie mu nie ustępował. Wszystkie grzechy, zarówno młodości jak i wieku dojrzałego, stanęły mu przed oczami.

Przed świtem burza się skończyła. Maciej ocknął się z koszmaru i podciągnął drelichowe portki spięte wąskim skórzanym paskiem.

A kiedy słońce wzeszło, jego pierwsze promienie rozświetliły, martwą twarz Macieja, który powiesił się, w mokrym jeszcze sadzie, na swoim pasku.

 

VIII

 

Karolcia bardzo lubiła sobotnio-niedzielne wypady z rodzicami nad Zalew Zegrzyński. Pakowali się wszyscy do pomarańczowego malucha, najczęściej w piątek po południu i wyjeżdżali na dwa dni do Nieporętu, gdzie rozbijali się na dziko, niedaleko od przystani. Mama szła do pobliskich gospodarzy, żeby kupić mleko i jajka, a Karolcia pomagała tacie rozłożyć namiot. Potem razem z mamą, gotowały na kocherze mleko, albo robiły kanapki, a tata w tym czasie łapał ryby. Czasami tak spędzała całe wakacje, zwłaszcza gdy nie udało się rodzicom dostać dla niej skierowania na kolonie letnie. Właśnie tak, jak w tym roku.

- Karolcia chodź szybko, zobacz jakiego wielkiego sandacza złapałem – tata wrzeszczał z niewielkiego drewnianego pomostu jakby coś mu się stało.

- Przestań tak wrzeszczeć – dobiegło znad leżaka, gdzie opalała się mama

- Już lecę, tylko założę klapki – Karolcia nie chciała bosymi stopami wdepnąć w jakieś świństwo, których z reguły było mnóstwo wokół taty łapiącego ryby. A to jakieś resztki rybich pęcherzy, łbów czy stosy zeskrobanych łusek. Tata sprawiał złowione ryby na bieżąco i pod tym przynajmniej względem mama miała z niego wyrękę.

- Szybko. Biegnij i łap się za podbierak, bo nie utrzymam wędki– krzyczał podekscytowany tata

- Mam, gdzie ta ryba.

- Patrz jak się rzuca, zaraz się zerwie.

- Nie dosięgnę – rączka podbieraka była za krótka, a ryba musiała być naprawdę ogromna bo wędzisko taty wygięło się prawie jak łuk tatarski który Karolcia widziała w Muzeum w Warszawie. Tata miał twarz zroszoną potem. Strużki ciekły z niego jakby przed chwilą to on wynurzył się z wody. Karolcia pomyślała, że musi to być ogromna ryba a tacie będzie żal jak zerwie się z haczyka. – Trzymaj tato mocno – rzuciła w jego stronę, a sama wskoczyła z pomostu do wody, która sięgała jej prawie po kolana. Czuła jak stopy ślizgają się po mulistym dnie i musiała bardzo uważać, żeby się nie poślizgnąć. Wiedziała, że tata wtedy rzuciłby wędkę i pobiegł ją ratować, a wtedy żegnaj wielka rybo.

- Karolcia, co robisz – tata chyba właśnie chciał zostawić wędkę na pastwę wodnego olbrzyma i skoczyć za nią.

-Karolciaaa – to włączyła się mama, dotychczas obserwująca z pewnym znudzeniem ich walkę z rybą. Teraz zaczęła przenikliwie krzyczeć.

- No tak – pomyślała Karolcia – mama ma tendencję do wpadania w panikę z byle powodu, i dodała głośno w stronę mamy– Nic mi nie jest! – chcąc ją uspokoić, i już ciszej do taty – będę łapała z wody, tylko podciągnij ją jeszcze trochę.

Tacie udało się podciągnąć rybę jeszcze z metr, może półtora, kiedy bambusowe wędzisko zaczęło ostrzegawczo trzeszczeć. Na szczęście te półtora metra wystarczyło, żeby Karolcia sięgnęła wijącego się olbrzyma podbierakiem.

- To potwór morski – wrzasnęła mama, która nie wiadomo kiedy, znalazła się na pomoście.

- Raczej sandacz – sapnął tata zeskakując do wody, żeby razem z Karolcią przyciągnąć trzepoczącą się w podbieraku rybę.

Tata złapał podbierak w ostatnim momencie, gdy z bambusowej wędki poleciały drzazgi i  pękła z głośnym hukiem. Przez chwilę w milczeniu walczyli z oporem jaki stawiała przeczuwająca swój los ryba.

- Ale olbrzym – ucieszył się tata, kiedy już udało się im wyciągnąć łup na brzeg.

Ryba miała z metr długości, a może nawet nieco więcej, srebrzysty brzuch ryby poruszał się jeszcze, a na ciemnozielonym grzbiecie widniały trzy szkarłatne pręgi.

- Będzie miał z 15 kilo, a może nawet 16 – tata cieszył się jak dziecko.

- Ale zobacz, jak go pokaleczyliście – mama była wiecznym malkontentem i zamiast cieszyć się razem z nimi, zawsze potrafiła znaleźć powód do niezadowolenia.

- To nie my, mamo – zaoponowała Karolcia

- Faktycznie, musiał się skaleczyć , ale o co? – zastanawiał się głośno tata.

Ślady na grzbiecie sandacza wyglądały jak trzy zadrapania zadane potężna łapą o bardzo szerokich paznokciach. Były już zabliźnione świerzym, pulsującym w rytm uchodzącego życia, szkarłatem.

- Ryba musiała mieć sporo szczęścia, że nie zginęła od tych zadrapań – westchnęła mama oddalając się w kierunku swojego leżaka.

- Ale chyba tylko do dzisiaj – zauważył z przekąsem tata – w końcu ja złowiliśmy.

Karolcia zafascynowana patrzyła na pręgi na grzbiecie ryby i zastanawiała się skąd mogły się wziąć.

- Tato, jakaś paskuda podrapała nam rybkę.

- Tak córciu, to jakaś paskuda. – potwierdził tata – Swoją drogą, co to też mogło być?

I kiedy późnym popołudniem wrócili do Legionowa, to po drodze nie rozmawiali o niczym innym jak tylko o Paskudzie, która pokancerowała zdobycz taty.

Nic dziwnego, że wieczorem, kiedy przyszli koledzy taty obejrzeć jego trofeum, to wszyscy komentowali rozmiar pazurów Paskudy i wymieniali jej nazwę we wszystkich możliwych konfiguracjach. A pan Mareczek podchmieliwszy sobie, jak miał w zwyczaju, zaczął wyśpiewywać jakieś kuplety rymujące się do słowa Paskuda.

Na drugi dzień już całe miasto huczało od plotek, co też tam w tym zalewie się dzieje:

- Nie słyszała Pani? To kara boska za tę zaporę. Mój mąż jeszcze jak żył to odgrażał się, że jeszcze sprawiedliwość dosięgnie tych co mu ojcowiznę odebrali za psie grosze.

- Aj daj pani spokój. To Ruskie wypuściły po cichu gada co na nim eksperymenty robili. Z Bajkału wyłowili ogromnego suma i radiacją atomową chcieli przerobić na zabójcę amerykańskich łodzi podwodnych. Ale wiesz, pani jak to u ruskich, popili się czy jakoś tam i im nie wyszło. To i po cichu go nam do zalewu wpuścili.

- Co też pan, dlaczego Ruskie mieliby wpuścić go akurat tutaj? Albo to mało jezior u siebie mają?

- A po co im szkodnik? Jak by był z niego pożytek to by go trzymali, a jak skrewili sprawę to i go nam podrzucili.

- Ludzie, to wszystko przez to, że do kościoła nie chodzita, ja wam mówię skaranie boskie i tyle.

- Co też opowiadacie, popili się wędkarze i nożami porżnęli o babę, a potem żeby przed milicją się wytłumaczyć to wymyślili jakąś Paskudę.

- Ja tam wiem swoje, to z kosmosu spadło. Jak sowieci wystrzelili sputnika, to ja już wiedziałem, że stamtąd też coś do nas przyleci.

- Jak to z kosmosu? Co pan mówisz?

- To Paskuda. Ja wam mówię. Ten stwór pożre nas wszystkich, jak Lewiatan.

- To zdecyduj się pan. Paskuda, czy Lewiatan?

- Ja słyszałam dobrze, jak wczoraj wędkarze mówili, że Paskuda.

Takie i jeszcze wiele innych, podobnych rozmów, można było usłyszeć w ten sierpniowy poranek w ogonkach legionowskich kolejek stojących po chleb, mleko, papier toaletowy i inne niezbędne do życia sprawunki,

I tak powoli rosła czarna legenda, zegrzyńskiej Paskudy, po części zasłużona, a po części wyolbrzymiona stugębną plotką.

 

IX

 

- Panie Andrzejku, niech pan wpadnie do mnie po kolegium redakcyjnym. Mam cos ciekawego. – redaktor Andrzej nie lubił, kiedy naczelny zwraca się do niego tak familiarnie. Oznaczało to z reguły jedno. Temat którym należy bezwzględnie się zająć, rzucając wszystko inne w kąt. A właśnie dopiero co zaczął kręcić materiał o „przejściowych” trudnościach z zaopatrzeniem w papier toaletowy.

- Dobrze szefie – odparł nie kryjąc niechęci.

- Coś pan taki skwaszony, ucieszysz się pan – naczelny nie dawał za wygraną.

Andrzej przeklinał tę poranną rozmowę, bo w półtorej godzinny później już tłukł się wraz z operatorem i dźwiękowcem w rozklekotanym Roburze do Legionowa. A kiedy jeszcze okazało się że ich trasa miała sięgnąć jeszcze dalej, bo aż nad Zalew Zegrzyński, to rzeczywiście się zdenerwował. Chociaż rzucał palenie to wysępił papierosa od kierowcy i zapalił na ukojenie rozchybotanych nerwów.

            Pierwszy przystanek wypadł im w Legionowie gdzie na parterze wielkiego wieżowca mieściła się siedziba Koła Polskiego Związku Wędkarskiego, noszącego, nomen omen, numer trzynasty.

            Dziwne to było miasto, Andrzej poczuł się nim zafascynowany a jednocześnie jakiś nieokreślony lek zaczął wpełzł mu zimnym chłodem pomiędzy łopatki. Aż się wzdrygnął. Co prawda wznosiły się w tym mieście niebotyczne wieżowce, jakich było pełno na osiedlach warszawskich, z drugiej jednak strony wszędzie stały porozrzucane, w jakimś chaotycznym nieładzie, stare drewniane chałupy a nawet chyboczące się na wietrze, piętrowe drewniaki. Zupełnie jakby czas cofnął się o dobre kilkadziesiąt lat. Gdzieniegdzie można było dostrzec jakąś gustownie zaprojektowaną willę, ale było ich na tyle mało, że nie nadawały tonu miejscowej architekturze. Całości obrazu dopełniało kilka piaszczystych wydm porośniętych sosnowymi zagajnikami. Jakiś ogrodzony płotem z desek skład opału i materiałów budowlanych oraz dworzec kolejowy mieszczący się w starym kontenerze. W oddali czerwieniły się ceglane budynki dawnych koszar carskich.

            Tak to było bardzo dziwne miasto, jakby zatrzymało się w połowi drogi w swoim rozwoju, chociaż coś mówiło, że najlepsze lata ma jeszcze przed sobą. Andrzej nie wiedział co nim bardziej wstrząsnęło, czy nowoczesne wieżowce sąsiadujące z archaicznymi reliktami drewnianej architektury czy może mgła, napływająca zarówno od strony Zalewu Zegrzyńskiego, jak i od Jabłonny, z rozlewisk nadwiślańskich. A może po prostu udzielił mu się nastrój grozy, bo z krótkiego briefingu z naczelnym dowiedział się kilku niepokojących rzeczy o Zalewie Zegrzyńskim i tym, co tam rzekomo grasuje i co więcej  miał zrobić na ten temat reportaż. W każdym razie Andrzej pomyślał, że muszą tu mieszkać niezwykli ludzie, którzy dzielnie znosili tę atmosferę niesamowitości, wiszącą w powietrzu, a może po prostu do niej już przywykli. W końcu nie na darmo mówi się, że przyzwyczajenie staje się z czasem drugą naturą.

            W Kole Wędkarskim numer 13 niewiele się dowiedzieli, ale zdobyli kilka adresów do osób które rzekomo widziały stwora zwanego Paskudą. Udało się też nagrać kilka ujęć prezesa prezentującego trofea wędkarskie. Jeżeli nad zalewem niczego nie znajdą to w końcu będzie trzeba i tak z czegoś zmontować materiał.

- Panie jak tu stoję, żem go widział – relacjonował do kamery pierwszy z indagowanych świadków – siedziałem na przystani z dwoma wędkami. Późno już się zrobiło, a ja zgłodniałem. To wyciągnąłem z kieszeni kanapkę która mi stara moja zrobiła. Taką z salcesonem. Wie pan u nas najlepsze salcesony to stary Nasiłowski robi. Jak po salceson to tylko do niego, palce lizać. Najlepszy masarz w powiecie.

- Człowieku – przerwał poirytowany redaktor – do rzeczy, ja tu nie po to tłukłem się z Warszawy, żeby wysłuchiwać o salcesonach, tylko o Paskudzie mieliśmy rozmawiać.  – i dorzucił już ciszej  – To gdzie ten masarz?

- To się wytnie – zza kamery dobiegł niski bas operatora. – A masarnię można odwiedzić jak będziemy wracali.

- Lepiej tera panie, po południu to już wszystko ludzie wykupią, nawet świńskiego ogona nie dostanieta. Zara jechać, kupić, zapłacić i do lodówy niech schowają. Tylko na papierze niech podpiszą, że wasze. Sam tak robię… - rozmowa wyraźnie zbaczała na manowce

- Dobrze, już dobrze, niech pan mówi co było dalej na przystani.

- No więc ja, panie, tę kanapkę zjadłem, a ten papier co była w niego zawinięta, to trzymałem w ręce i nie wiedziałem co z nim zrobić, bo już fest był przetłuszczony. To nie chciałem go już składać i brać do kieszeni bo nie nadawał się na drugi raz. To go zwinąłem w taką dużą kulę. No ale tak wyrzucić tez nie bardzo. Ja nie śmiecę. Ja czysty człowiek jestem. I tak siedziałem, myślałem i tę papierową kulę trzymam w ręku aż nagle dmuchnął wiatr. I ten wiatr, panie, porwał tę papierową kulę. I ja patrzę a ta kula poleciała do wody, Ale dobry kawał leciała, tak ze trzydzieści metrów było najmarniej jak dopiero wpadła do wody.

- I wtedy pan zobaczył Paskudę? – dopytywał zniecierpliwiony redaktor.

- Panie czy ja zobaczyłem? Ja się mało nie posikałem, jak z wody wynurzył się owalny łeb i otworzył paszczę i tę moją kulę wciągnął. Jak wieloryb jakiś.

- A jakiego koloru jest to zwierzę?

- Panie czy to zwierzę czy nie, to ja nie wiem. Raz byłem w zoo, tu u nas na Pradze, to widziałem hipopotama. To ten łeb to był podobny tylko ze trzy razy większy, a kolor to taki bardziej szary, bury, jakiś taki nijaki.

- A czy Pan się dobrze przyjrzał temu stworzeniu? – redaktor nie odpuszczał

- Czy ja się przyjrzał? Panie jak ja ten łeb zobaczył, to ja te moje wędki żem zostawił i pędem pobiegłem po komarka, i chciałem uciekać. Co prawda byłem po dwóch winach to i z tego wszystkiego nie mogłem odpalić, a jak już odpaliłem to tak mnie się ręce trzęsły, że skręciłem w krzaki i spadłem na łeb. Gała gęba podrapana. W domu to stara mi dopiero dała popalić. Ani ryb, ani wędek i całe ryło podrapane.

- Ale jak pan się wywrócił z motoroweru, to wrócił pan nad zalew?

- Tak, wrócił, bo mi wędek szkoda się zrobiło. Zresztą pomyślałem sobie, że może mi się przyśniło. Wie pan, cały dzień na słońcu. I na głodniaka, tyle co wina trochę wypiłem…

- Ładne trochę – redaktor nie wytrzymał – dopiero co mówiliście, że dwie butelki.

- No dwie , ale co to jest dla mnie – odparł naoczny świadek – Panie ja to mogę…

- No dobrze, co Pan może i ile, to innym razem, a teraz Pan o tych wędkach opowiada.

- Ano o wędkach. Jak już spadłem w te krzaki to pożałowałem wędek i wróciłem na brzeg. Tak cichutko, na paluszkach – redaktor mało nie parsknął śmiechem, próbując wyobrazić sobie grubasa sunącego cichutko, na paluszkach.

Świadek spojrzał podejrzliwie na redaktora, a potem dalej kontynuował do kamery:

- Więc ja idę cichutko, i patrzę a tu wędek nie ma. Zostały tylko podstawki, com je z brzeziny wystrugał. Więc wziąłem jedną i sięgnąłem nią po sznur. Ten co to do niego miałem uwiązaną siatkę ze złowionymi rybami. Tylko że z wody wyciągnąłem sam obcięty koniec sznura, a po siatce ani śladu. Na wodzie pływało tylko kilka rybich łusek. Widocznie Paskuda je pożarła.

- Ma pan ten sznur?

- Coś Pan, rzuciłem go tak jak stałem. Pewnie wpadł do wody. Ale równiutko był ucięty, jakby ktoś ostrym nożem chlasnął.

- No tak, szkoda, że Pan nie wziął tego sznura. Zawsze to byłby jakiś dowód. – redaktor zgrabnie zakończył rozmowę.

            Późnym popołudniem wracając na Woronicza trzeszczącym Roburem, redaktor zajadał się kanapkami z czarnym salcesonem i rozmawiał z operatorem i dźwiękowcem o zebranym materiale, którego mieli sporo jak na reportaż.

- Całkiem sensownie ojciec tej dziewczynki opowiadał o tej Paskudzie – operator był w dobrym humorze. Ostatnio nawet salceson był rarytasem w Warszawie, a teraz miała zapas dla całej rodziny na kilka dni.

- Tata tej Karolinki, ychym – zamruczał redaktor pełnymi salcesonu ustami.

- Dobrze, że porobili zdjęcia tej ryby i nawet dali nam skórę z jej grzbietu – dźwiękowiec też był zadowolony z wyprawy, przy czym mniej go obchodził reportaż a więcej deficytowe podroby których zapach roznosił się w blaszanej budzie Robura.

- To dziwne, nie wiedziałem, że można wyprawiać skórę z ryby – rzucił zza kierownicy kierowca.

- Słyszałem o tym – redaktor jak zwykle musiał być najlepiej poinformowanym – Jarek, ten gruby kierownik z drugiego studia ma chyba z rybiej skóry portfel czy pugilares. Dostał jak kiedyś kręcili materiał o gospodarstwach rybnych na Mazurach.

- No ale samej Paskudy nie nakręciliśmy – żachnął się operator – i w sumie oprócz enuncjacji paru pijaków i tej rybiej skóry z pręgami to nic nie mamy.

- Zrobiliśmy co się dało, jak to zgrabnie poskładać, to wyjdzie niezły reportaż - rozmarzył się Redaktor – A i co nieco udało się kupić..

- Swoją droga to fajni ludzie w tym Legionowie – kierowcy też humor dopisywał. – Gościnni, serdeczni.

- I w tym, no jak mu tam, w Nieporęcie.

- Tak w Nieporęcie też – Redaktor zgodził się z Operatorem.

 

X

 

Kto wpadł na pomysł, żeby zorganizować zjazd działaczy regionalnych w Nieporęcie, tego już nie da się ustalić. Jak zawsze sukces ma wielu ojców a porażka bywa sierotą. W tym wypadku impreza świetnie się zapowiadała i gdyby nie wtrąciły się czynniki nadprzyrodzone to jej autorstwo przypisywałby sobie kto tylko by mógł. Niestety pomimo, że zapewniono zakwaterowanie w pobliskim ośrodku wczasowym, zorganizowano koncert zespołu ludowego a przede wszystkim zapewniono dostawy wszelkich niezbędnych wiktuałów, łącznie z luksusowymi wędlinami i markowymi alkoholami to finał imprezy był tyleż nieoczekiwany co żałosny.

Paskuda już od rana była niespokojna. Jeżeli czegokolwiek nienawidziła, to przede wszystkim hałasu. Wiele razy podpływała pod warczące motorówki i wynurzając się tuż przed rozpędzonym dziobem, wywracała je. Czasem, przy okazji, jeżeli była głodna to połykała sternika. Częściej jednak pozwalała takim nieszczęśnikom dopłynąć wpław do brzegu, gdzie później rozpowiadali o nagle wynurzających się z wody kłodach lub głazach.

Impreza w porcie nieporęckim wyraźnie działała Paskudzie na nerwy, głośne pulsujące dźwięki nie tylko roznosiły się po wodzie ale docierały nawet do głębiny, gdzie zagrzebana w mule usiłowała drzemiąc przeczekać hałasy. Kiedy jednak już po zapadnięciu zmierzchu co bardziej podchmieleni aktywiści, zaczęli wyśpiewywać do mikrofonu sprośne piosenki którym towarzyszył głośny rechot pozostałych uczestników imprezy okazało się to nawet dla Paskudy nie do wytrzymania.

            Wściekła, kipiąca ze złości podpłynęła cicho do przystani na której trwała, zamknięta dla postronnych osób, głośna zabawa. Wykorzystując swoje właściwości do wtapiania się w otoczenie, wychyliła swój owalny łeb aby rozeznać się szczegółowo w sytuacji. Nawet gdyby ktoś w tym momencie stał na pomoście i patrzył w jej stronę, to z uwagi na panujący już półmrok miałby problem z jej zauważeniem. Nawet bystry obserwator zauważyłby co najwyżej unoszący się na wodzie bury pień. W tej jednak chwili na pomoście było tylko dwóch mocno pijanych działaczy partyjnych, którzy zajęci byli rywalizacją o laur zwycięstwa, któremu z nich uda się sięgnąć strumieniem moczu, oddawanego wprost do wody.

            Ta profanacja wstrząsnęła Paskudą. Dość tego. Tutaj jest jej miejsce i to ona teraz pokaże co to znaczy zadzierać z nią. Wynurzyła łeb wraz z długą, pokrytą zwisającymi jak wodorosty naroślami, szyją. Cała aż gotowała się ze złości. Nagle zawyła przeciągle i zwymiotowała szarym, zalegającym w jej trzewiach, mułem. Ciemnoszara, brejowata papka bryznęła z jej paszczy wprost na rozochoconych i mocno podchmielonych facetów. Breja opadła równomiernie na całą przystań, a ponieważ było jej naprawdę dużo to pokryła wszystkich grubym kożuchem.

            Sprzęt elektryczny do nagłaśniania zaiskrzył i zepsuł się. Gdzieniegdzie nawet pojawiły się ogniki palącej się instalacji. A ludzie momentalnie poprzewracali się i padli na ziemię bez świadomości. Zemsta Paskudy była okrutna.

 

XI

 

            Z informacją, że pali się przystań żeglarska w Nieporęcie, przybiegły do strażnicy Ochotniczej Straży Pożarnej w Nieporęcie, dzieci które z krzaków po drugiej stronie ulicy obserwowały imprezę. W drugiej połowie sierpnia wcześniej zapada zmierzch, a ponieważ jeszcze nie rozpoczęła się szkoła, to dzieciaki biegały po okolicy całymi grupami, nawet po zmierzchu. Tym razem jednak nie musiały szukać sobie rozrywki bo zapewniała ją obserwacja pijanego towarzystwa. Kiedy jednak z wody wynurzyła się dziwna postać, która opluła całą przystań błotem, to nawet najbardziej niesforne dzieciaki zamarły z przerażenia. W końcu co innego wysłuchiwać opowieści o potworach, a co innego zobaczyć takiego gada na własne oczy. Kiedy zapadła cisza, przerywana jedynie niezgrabnym chlupotem odpływającej Paskudy, najodważniejsi z całej czeredy podeszli do zamkniętej na łańcuch bramy. A kiedy od tlących się, źle zaizolowanych kabli elektrycznych, zajął się drewniany dach szopy to całą grupą pobiegły z wrzaskiem do strażnicy, alarmując o pożarze.

            Druhowie ochotnicy pełnią swoją służbę społecznie, i nigdy nie odmawiają pomocy, nawet jeśli w potrzebie znajdują są komunistyczni aparatczycy. A przecież w całej miejscowości wiedziano, kto bawi się od dwóch dni w nieporęckim porcie. Kiedy jednak wybucha pożar, to nikt nie pyta o przekonania ofiar tylko leci ratować co się da. Druhowie odpalili więc swój wiekowy wóz bojowy, rodem ze Starachowic i popędzili na ratunek.

Pierwszy zauważył, porozrzucane bezładnie ciała, kierowca. Uniemożliwiało mu to dalszą jazdę, gdyż bał się, aby nie porozjeżdżać leżących. Kto wie, może ktoś z nich jeszcze żyje. Przez to strażacy mieli dużo pracy, gdyż musieli się nabiegać przy rozwijaniu swoich węży. Sam pożar nie był wielki i szybko go ugasili. Większym problemem był fakt, iż w wyniku spięcia instalacji elektrycznej wysiadł prąd w całym Nieporęcie. Najpoważniejszym jednak problemem były porozrzucane wszędzie ciała. Pokryte szarym błotem, które cuchnęło jak zleżały muł bagienny, pełen gnijących resztek zwierząt, owadów i psujących się roślin.

Żeby ratować tych ludzi, najpierw trzeba było ich obmyć z tego szlamu. Cały zastęp zajął się tym, a jeden spośród nich, ruszył pędem do siedziby gminy, żeby zaalarmować władze o dziwnym wypadku. Może tu trzeba sprowadzić ekipę ratownictwa chemicznego,
a z cała pewnością kilkadziesiąt karetek pogotowia ratunkowego. Może jeszcze te osoby są do uratowania?

 

XII

 

Milicjant Anatol wiele już przeżył, na tyle wiele, że wiedział iż nie należy wściubiać swego nosa w nieswoje sprawy, gdyż awansu to nie przyśpieszy a można taki nos sobie boleśnie przytrzasnąć. Kiedy więc rano dalekopis wypluł telefonogram informujący o dziwnym zdarzeniu w Nieporęcie, w wyniku którego 74 wysoko postawionych towarzyszy partyjnych trafiło do szpitala Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, wzruszył tylko ramionami. Co prawda zgodnie z telefonogramem miał przeanalizować wszystkie nietypowe zdarzenia z okresu ostatnich trzech miesięcy a przede wszystkim wzmocnić czujność i rozpoznanie na podległym terenie, a także przekazać nowe zadania swoim informatorom pod kątem możliwej obecności obcych dywersantów. Stwierdził jednak, że najlepiej jest poczekać na rozwój wydarzeń. W pierwszym odruchu nawet chciał wsiąść do służbowego gazika i podjechać do Nieporętu, aby naocznie przekonać się co też mogło spowodować taką hekatombę, ale zwyciężyła wrodzona ostrożność.

            Co do nietypowych zdarzeń to sam wiedział i bez telefonogramu, że coś się dzieje. Początkowo kiedy utopił się stary Maciejak i nie można było znaleźć ciała to tłumaczył sobie, że widocznie tego pijusa objadły ryby. Jednak takich przypadków było coraz więcej. Najczęściej ofiarami byli nieostrożni wędkarze, o których widomo było, że lubią sobie golnąć kilka luf przy wędkowaniu. Milicjant Anatol dotychczas klasyfikował takie zdarzenia jako prawdopodobne utonięcia pod wpływem alkoholu, i takie też meldunki słał do swoich zwierzchników. No ale przecież, to już była plaga. Nie było tygodnia, żeby ktoś nie zniknął z pomostu, nabrzeża czy łódki. Tak jakby w zalewie grasowała horda rekinów ludojadów. No ale rekin, nawet największy nie ma możliwości wciągnięcia człowieka do wody z pomostu czy z brzegu. W ostatnim czasie zaczęły się też pojawiać w nocy, dziwne błotniste ślady porozrzucane po całym Serocku. Dla Anatola wyglądało to jakby wielka kaczka wychodziła z wody i człapała ubłoconymi łapami po całym miasteczku. Tylko że kaczka ma dwie łapy, a tutaj widać było wyraźnie ślady czterech. Przez jakiś czas nawet podejrzewał o to, że jakiś żartowniś robi sobie wieczorami psikusy. Nawet kilkukrotnie zasadzał się na niego, jednak tonic nie dało. Taki żartowniś musiałby gdzieś przetrzymywać wielkie kacze łapy, a Anatol znał wszelkie możliwe skrytki w miasteczku i jego okolicach i z pewnością zauważyłby coś tak niezwykłego. Do dzisiaj nie meldował o tym, bo myślał, że sam złapie dowcipnisia, czy może raczej dowcipnisiów, bo zważywszy na ilość śladów nie mogła tego robić jedna osoba. Ponadto nie było oficjalnego zgłoszenia, gdyż widocznie ludziom to nie specjalnie przeszkadzało, w końcu nikomu się nie stała z tego powodu krzywda. Po drugie pomimo, że mieszkańcy miasteczka darzyli milicjanta Anatola zaufaniem, to jednak nikt dobrowolnie nie pchał się w łapy władzy ludowej.

            Milicjant Anatol usiadł przed swoją wysłużoną maszyną do pisania i zaczął spisywać raport do przełożonych.

 

XIII

 

Szef oddziału intensywnej opieki w szpitalu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych nie spał od dwóch dni. Od momentu kiedy zwieziono mu 74 nieprzytomnych towarzyszy. Początkowo podejrzewał zbiorowe zatrucie podrabianym alkoholem, niechlujnie destylowanym samogonem albo źle oczyszczonym denaturatem. No ale przecież tacy towarzysze na stanowiskach nie piją byle czego. Co prawda wszyscy byli pod niezłym gazem, od 1,5 do prawie 2,5 promila, no ale co to jest dla, zaprawionego w bojach partyjnych, polityka. Dla takiego to prawie że poziom naturalny. Ponadto wszelkie możliwe badania wykluczały zatrucie alkoholowe. Dobrze, że z powodu niejasnych okoliczności powstania obrażeń, nakazał zachowanie wzmożonych środków ostrożności, tak jak przy zastosowaniu bojowych środków chemicznych. Kto wie co po pijaku przyjdzie politykowi do głowy, a z racji zajmowanych stanowisk mogli oni mieć dostęp do wszystkiego, co było w tym kraju. No, może prawie do wszystkiego.

Teraz po dwóch dobach intensywnych badań był przekonany prawie na 100 %, że z dziwną przypadłością miał związek muł którym ochlapane były ciała nieprzytomnych ofiar. Większą jego część spłukali strażacy gaszący pożar, ale co nieco udało się zachować i pobrać próbki do badań.

            Właśnie spłynął raport z laboratorium, ale był tak zawile napisany, że pomimo profesorskiego tytułu, szef oddziału intensywnej opieki musiał zadzwonić po kierownika laboratorium, aby ten mu wyjaśnił o co chodzi.

-Już jestem Piotrusiu – familiarnie przywitał się kierownik laboratorium.

- Siadaj Juruś i powiedz mi o co chodzi z tą substancją? – zapytał gospodarz - Kawki, herbatki, a może lampeczka koniaczku?

- Nie, nie ma czasu. Jest u nas w laboratorium porucznik z SB i zabezpiecza wszystkie próbki, to cud że się do ciebie wyrwałem. Ale to chyba dlatego, że czyta teraz kopię raportu.

- No właśnie. Z tego co napisałeś wynika, że nie jest to materia organiczna, ani też nieorganiczna – profesor wiedział doskonale, że taka sytuacja jest niewytłumaczalna.

- Nie tylko z tym jest kłopot.

- A z czym jeszcze?

- Próbki zniknęły. Nie mogę powiedzieć, że wyparowały, bo one zniknęły nawet ze szczelnie zamkniętych pojemników.

- Zniknęły?

- Uległy anihilacji, dezintegracji, wessała je czarna dziura. Nie wiem i nie potrafię tego wytłumaczyć.

- Czyli mamy, a raczej mieliśmy, nieznaną substancję, pochodzenia niewiadomego… Słuchaj – profesor nagle pobladł – A może to z kosmosu spadło? Tyle teraz Ruskie i Amerykanie w kosmos latają. Może coś strącili niechcący?

- Raczej nie bo byłyby ślady promieniowania kosmicznego. – odparł kierownik laboratorium. – A więc to musi być jakaś materia, ale po prostu mamy za mało wiedzy, żeby ją zaklasyfikować.

- No tak, coś to jest, a raczej było bo zniknęło, samo z siebie, a teraz grozi mi aresztowanie przez SB bo oni mi nie chcą uwierzyć, że coś może samo z siebie zniknąć.

- No dobrze, przyjmijmy że faktycznie nawet ze szczelnych pojemników próbki zniknęły. Ale jak one wyglądały?

- Na początku był to zawiesisty muł, po pierwszej dobie wysechł na drobny piach, wręcz pył. A potem po prostu cząsteczki pyłu zaczęły się zmniejszać aż do zupełnego zaniku. Wysłałem dwie probówki do laboratorium Polskiej Akademii nauk, tam maja mikroskop atomowy, ale i oni stwierdzili, że tam nic nie ma.

- Czyli albo próbki były nieszczelne, albo faktycznie dzieje się coś niezbadanego.

- Tak, ale to nie jedyny problem. Ta maź, czy potem pył, bardzo gwałtownie reaguje z ludzkim DNA.

- Chcesz powiedzieć, że grozi nam mutacja?

- Przynajmniej tym siedemdziesięciu czterem, którzy zetknęli się bezpośrednio z materiałem czynnym.

- Chcesz powiedzieć, że ci zaufani towarzysze obudzą się z dwiema głowami, albo z trzecią ręką –profesor tracił panowanie nad sobą – Jak ja o tym zamelduje w komitecie centralnym?! Co powiem, że towarzysze stali się mutantami?!!!

- Słuchaj – kierownik laboratorium starał się zachować zimną krew – to raczej nie tego rodzaju mutacja. To może mieć wpływ na ich zachowanie, na charakter, chciwość, złośliwość i skłonność do agresji.

- Chcesz powiedzieć, że będą chamscy, opryskliwi, skłonni do nienawiści. Konkurujący ze sobą za wszelką cenę. Gardzący ludźmi i skłonni do korupcji. Będą podli i kłamliwi?

- Mniej więcej tak.

- Ale oni już i tak tacy są, więc może nikt nie zauważy różnicy?

- Obawiam się, że te cechy się u nich nasilą, a co więcej nie wiem, czy nie będzie to się dalej przenosiło na ich współpracowników.

            Nagle brzęczyk aparatu telefonicznego przerwał rozmowę. Profesor odebrał i patrząc przerażonym wzrokiem przed siebie, przytaknął dwukrotnie do słuchawki, po czym ją odłożył.

- Idź już do siebie, ten esbek strasznie się piekli, że nie ma cię na miejscu.

            Profesor, po wyjściu kierownika laboratorium, jeszcze długo siedział i patrzył zmartwiony w ścianę, rozmyślając co czeka kraj sterowany przez zainfekowanych chamstwem i chciwością polityków. Za oknem świstał wiatr, a może był to chichot Paskudy, dumnej z dokonanej zemsty.

 

XIV

 

Nieopodal miejsca, gdzie przed wiekami czy nawet tysiącleciami, Quiston Fa stoczył swój ostatni pojedynek, wznosił się niewielki zacieniony dworek w którym mieszkał Literat. Solidnie okrzepły modrzewiowymi deskami, niewiele większy od obszernej chłopskiej chaty budyneczek wyrastał ze stromego zbocza nad małym wąwozem.

Literat, pomimo niewątpliwie wielkiego talentu, nie miał łatwego życia. W zasadzie można powiedzieć, że jego talent był również jego przekleństwem. Jak każdy wielki człowiek wierzył w słuszność tego co robi i dlatego nie chciał zgadzać się na żadne kompromisy. Pomimo, że był z usposobienia miłym i serdecznym człowiekiem, to jeżeli szło o jego dzieła nie zgadzał się aby zmieniono w nich choć jedną literkę. Pisał w sposób absolutnie kompletny. Chwytając za pióro, stalówkę z obsadką, ołówek czy też siadając do rozklekotanej maszyny do pisania czuł zew sztuki wołającej do niego z głębi jego wrażliwego serca. Był jak antyczny rzeźbiarz tworzący dzieła idealne i kompletne, w których nie można było niczego ani dodać, ani ująć. Zresztą samo pisanie porównywał w myślach właśnie do rzeźbienia. Tekst był w nim gotowy, tylko trzeba było go przelać na papier. Sam mógł znieść wiele przykrości, mógł jadać suchy chleb i popijać wodą noszoną z rzeki ale przyświecał mu wewnętrzny żar. Żar właściwy wielkim twórcom. Żar który pozwalał mu  stawiać czoło przeciwnościom losu. Niestety, ponieważ żył w niewłaściwych czasach to władze nie rozpieszczały go, a wręcz przeciwnie uprzykrzały życie na wszelkie możliwe sposoby. Czy to z powodu niechęci do pisania panegiryków na zamówienie czy z powodu niezrozumienia jego sztuki przez niektórych towarzyszy o nazbyt oborowej proweniencji, czy też dlatego, że zraził swoim pryncypialnym podejściem do literatury niektórych świeżo awansowanych w społecznej hierarchii docentów, dość że miał zajadłych wrogów, którzy czekali tylko okazji aby go skrytykować. Oby to jeszcze robili w kulturalny, przyjęty w dobrym towarzystwie sposób.

Czara jego goryczy przepełniła się, kiedy zadekretowano jedynie słuszny kierunek w sztuce i nakazano dostosować twórczość do jednego szablonu. Literat miał przestać tworzyć a jedynie powielać bezdusznie zadekretowane wzory. Zamiast malować słowem miał teraz tylko powlekać emalią pustosłowia, przyciętą wcześniej socrealistyczną sztancę.

Literat zamknął się w rodzinnym dworku, który rozszabrowany i rozstrzelany z armat podczas ostatniej wojny trzeba było remontować, naprawiać, konserwować i restaurować. Do tego potrzebne były pieniądze, ale zamiast wsparcia finansowego spotykały go tylko szykany. Domierzano mu podatki, których podstawy nawet sami czołowi fiskaliści z Ministerstwa by nie wymyślili. Doszło do tego, że zamiast zająć się pisaniem musiał własnoręcznie zasypywać zasieki i okopy którymi wojna pochlastała, jak batogiem, jego ojcowiznę. Wewnętrzna siła tego człowieka nie pozwalała mu się załamać. Patrząc na jego systematyczną i ciężką pracę, wyciągającą z biedy, niedostatku i wojennych zniszczeń rodowe gniazdo chciałoby się rzec: „Oto człowiek”.

Od kiedy wzniesiono zaporę w Dębem błotniste brzegi Narwi zniknęły pod wodą i jej lustro przysunęło się do dworku, Literat choć niechętny zmianom, docenił jednak walory artystyczne nowo ukształtowanego krajobrazu. Napływ letników pozwalał na podreperowanie wiecznie dziurawych finansów, do których jak każdy prawdziwy artysta nie miał głowy. Zamknięty w swojej samotni, spoglądając z góry na rozlewisko łączących się wód Narwi i Bugu mógł skupić się na tworzeniu, nawet jeśli była to twórczość przeznaczona tylko dla wąskiej grupy najbliższych znajomych i ewentualnie dla potomności. Będąc twórcą, nie mógł nie tworzyć. To było jego przeznaczenie, jego żywioł. Można mu było zabrać wszystko. Nie musiał nawet jeść. Ale musiał pisać.

Literat lubił przesiadywać po ciężkim dniu nad brzegiem Zalewu Zegrzyńskiego i ładować swoje psychiczne akumulatory obserwując jak wiatr marszczy swoimi muśnięciami powierzchnię wody. Czasami czuł się nieswojo, jakby w głębinie coś na niego czatowało. Miał wrażenie, że nie tylko on patrzy na wodę, ale i woda obserwuje bacznie jego. Pamiętał, jak kilka dni po napełnieniu zbiornika wodą, rozszalała się burza. Pioruny biły nieustannie w jedno miejsce, jakby zatopiony był tam potężny odgromnik.

Wokół dworku rozciągał się niewielki ogród warzywny, kilka rabat z kwiatami, jakaś łączka, parę skibek obsadzonych ziemniakami, sad owocowy i niewielki las. Teren tu był pofałdowany i trudno było zająć się na większą skalę jakąkolwiek uprawą. Zresztą Literat był przede wszystkim artystą a gospodarzenie ziemią, poza niewątpliwą satysfakcją z własnoręcznie wykonanej roboty, było tylko życiową koniecznością. Jednak złośliwość urzędnicza nie zna granic. W gminie obliczono, że ponieważ jego posiadłość ma tyle to a tyle hektarów, to powinien oddawać w ramach kontyngentu żywnościowego określoną ilość mleka, masła i innych produktów spożywczych. Na nic zdawały się tłumaczenia, że to wszystko to pagórki porośnięte lasem i nie da się na nich niczego uprawiać. Zupełnie jakby rzucał grochem o ścianę. Musiał w końcu kupić krowy i kosić dla nich siano, doić je i robić masło aby zadośćuczynić wymogom narzuconego kontyngentu.

Paskuda obserwowała to wszystko ze swojej głębiny. Często spoglądała w oczy starzejącego się już Literata. Sama będąc bezpiecznie schowana pod wodą, mogła go obserwować, kiedy przesiadywał na brzegu. W jego oczach widziała wielką inteligencję i ogromny talent. A to było coś, czego nienawidziła najbardziej. Te kilka atomów jakie pozostało ze zdezintegrowanej przez Quistona Fa Agbeły zainfekowało kamienny embrion złośliwością i nienawiścią do wszystkiego co piękne i ponadprzeciętne. Oczywiście Paskuda mogłaby wynurzyć niespodziewanie łeb z wody i któregoś wieczoru po prostu pożreć Literata, ale to by było zbyt proste. Postanowiła uprzykrzyć mu życie do granic możliwości. To ona zahipnotyzowała urzędnika gminnego i natchnęła go do narzucenia kontyngentu żywnościowego pisarzowi dożywającemu swoich dni na resztkach rodzinnej posiadłości. Kiedy Literat nie poddał się i zaczął hodować krowy, aby mieć mleko i masło, których od niego wymagano, Paskuda rzuciła urok na krowy aby odebrać im mleko. To akurat nie było dla niej nic trudnego. Gorzej, że pomysłowy artysta zamiast załamać się, zaczął kupować masło na kontyngent od okolicznych chłopów. Aby obrzydzić mu życie trzeba było czegoś znacznie bardziej podłego. Czegoś co trafi go w samo serce.

Tam gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Często jest dużo prawdy w takich ludowych powiedzeniach. Czy Paskuda te akurat znała, trudno jest teraz powiedzieć. Chociaż obdarzona dobrym słuchem, mogła je usłyszeć od któregoś z wczasowiczów opalających się nad brzegiem zalewu. Faktem jest, że uknuła misterny plan zniszczenia Literatowi życia.

Wśród letników przyjeżdżających z Warszawy była pewna, dość słabo utalentowana, malarka. W zasadzie pani Sz. za takową się uważała, gdyż trudno było by wskazać jakikolwiek wernisaż z jej obrazami czy grafikami. Snuła się nad brzegiem ze szkicownikiem i namiętnie uwieczniała w nim pejzaże. Jednak nikomu ich nie chciała pokazywać. Z czasem zaczęła się rozkręcać i nosić sztalugi z rozpiętym niewielkim płótnem, które w zależności od nastroju pacykowała na różne kolory.

Paskuda, która sama powstała w wyniku obłąkanego zbiegu okoliczności, była szczególnie wrażliwa na obłęd i wyczuwała go nieomylnie z daleka. Uznała zatem, że ukryte pod wielką rudą szopą szaleństwo, które wylewało się na zewnątrz przez dwoje świecących oczu, jest idealną okazją aby usidlić Literata. Ruda szopa, gdyby ją troszkę przyczesać mogłaby od biedy uchodzić za zalotną, a błyszczące od obłędu oczy, przy odrobinie dobrej woli, można by uznać za oczy osoby nieziemsko zakochanej. Teraz Paskuda musiała wysilić swoje zdolności hipnotyczne i podczas seansów malarskich szalonej Pani Sz. nad brzegiem Zalewu zaprogramować obłąkany umysł na całkowite zniszczenie. Tak jak złowieszczy terrorysta programując zapalnik czasowy bomby lutuje kabelki ze sobą, tak Paskuda wiązała gwałtowne myśli w rudej głowie w pasmo decyzji, które miało doprowadzić do nieszczęścia.

Biedny Literat nawet nie przeczuwał co sprowadza na siebie, kiedy otworzył drzwi dobijającej się do jego dworku kobiecie. Jaki był pretekst tej wizyty, czy w ogóle był jakikolwiek?

- Przyszłam do ciebie, ognisty kocie… mrau…- drapnęła mu przed twarzą, rozcapierzoną dłonią, jakby chciała przeorać mu twarz. Niestety zrobiła coś o wiele gorszego. Przeorała mu życie.

Oczarowany elokwencją ognistookiej malarki, młodszej od niego o dobre dwie dekady pozwolił jej przekroczyć próg swojego domu. Dalej poszło już szybko. Uzależnił się od niej całkowicie. Czy to był wpływ jej niewprawnych, ale jednak niepozbawionych pewnej gracji pieszczot, czy też lep jej kłamliwych słówek, dość, że ten papierowy kochanek a jednocześnie zatwardziały kawaler w jesieni swojego życia postanowił zmienić swój stan cywilny.

Długo rechotała w mulistych otmętach zalewu Paskuda, kiedy „młoda” para powiedział sakramentalne tak. Od dawna miała przygotowany repertuar straszliwych męczarni, przeznaczonych dla Literata, który naraził się jej jedynie swoim czystym i pięknym talentem, którego nie była w stanie pojąć. Zła Pani na Zegrzynku zostawszy pełnoprawną małżonką zaczęła od oryginalnej diety której głównym składnikiem były robaki i stare siano, a którą Literat przyjął nadzwyczaj spokojnie, tak jak przyjmuje się dopust boży. Nie był w stanie zliczyć ileż to przeżył awantur bez powodu lub których powód był nadzwyczaj błahy. Wczorajsze uśmieszki i zalotne spojrzenia zastąpiły wyzwiska i zapiekłe w złości, nienawistne spojrzenia. Miłe słówka zamieniły się w docinki. Wszystko to cierpliwie znosił. Ale kiedy doszło do wtrącania się do jego twórczości i pouczania jak ma pisać, to tego nie mógł już znieść. Padł rażony apopleksją. Rudowłosa harpia jednak nawet teraz musiała wykazać swoją chorą zazdrość i nie chciała pozwolić aby zabrało go pogotowie. A kiedy mimo jej wysiłków Literat wylądował w szpitalu, kazała mu się szybko z niego wypisać na własne żądanie.

W domu, który z przytulnego gniazdka zamienił się w miejsce udręki, małżonka leczyła go lekarstwem z gipsu rozpuszczonego w brudnej wodzie, a zamiast przepisanych przez lekarza medykamentów postanowiła przyłożyć mu pijawki. Jeżeli jeszcze dodać do tego nową oryginalną „wysokobiałkową i dobrze zbilansowaną witaminowo” dietę z robali i pokrzyw, to nie powinno dziwić, że Literat odszedł pośpiesznie z tego świata. Co dziwne na ustach miał uśmiech. Może z powodu świadomości, że jego ziemska udręka kończy się definitywnie.

Paskuda szalała z radości, powywracała jachty i łodzie na zalewie, ale tym razem wyjątkowo nikogo nie pożarła. Niestety kiedy już ochłonęła po radosnych harcach to postanowiła doprowadzić sprawę do końca. Stanowczość, a może po prostu tępy upór był cechą której nie sposób było jej odmówić. Śmierć artysty to było dla niej za mało. Kiedy więc dręczona swoim chorym umysłem ruda wdowa dość nadokuczała się okolicznym mieszkańcom, Paskuda postanowiła zniszczyć wszelki ślad po Literacie. Wszyscy w okolicy już mieli dość ekscesów Złej Pani na Zegrzynku i omijali ją i jej odziedziczoną po zmarłym siedzibę, z daleka. Paskudzie nie zostawało nic innego jak skierować do dworu dwóch zapijaczonych włóczęgów. Poszło o tyle łatwo, że zerodowane przez alkohol umysły nie były w stanie przeciwstawić się telepatycznym zdolnościom Paskudy. Kiedy poprosili o gościnę w dworze to wdowa po Literacie nawet ucieszyła się, gdyż trafiała się okazja do zarobienia paru groszy na letnikach. Oni jednak nie dość że okazali się bez pieniędzy to jeszcze wyżłopali cały zapas nalewek owocowych pozostałych po Literacie. A kiedy doszczętnie pijani zaczęli obtańcowywać wdowę a nawet podszczypywać, tu i ówdzie, ta rzuciła się do ucieczki, ryglując za sobą solidne modrzewiowe drzwi. Finał był jednak taki, że włóczędzy byli w jej dworze a ona sama na zewnątrz. Zmuszona była biec po pomoc do wsi.

Długo jej zajęło przekonanie kogokolwiek aby jej pomógł. Ostatecznie przez wiele lat dawała dobrze w kość, wszystkim dookoła. Kiedy jednak stary kowal i jego dwóch synów w końcu dali się przekonać i poszli w kierunku dworu, okazało się, że nie ma już co ratować. Modrzewiowy dwór płonął jak pochodnia, a nad wodą niósł się ryk palonych żywcem włóczęgów. A może to Paskuda ryczała triumfalnie. 

 

XV

 

Porucznika Roberta do służby w SB nie trzeba było kusić ani wysokimi apanażami, mieszkaniem służbowym, czy możliwością anulowania nazbieranych grzywien. Nikt go nie musiał werbować w oparciu o kompromitujące materiały. Jego pociągała władza. Możliwość sterowania innymi ludźmi. Być może w innym ustroju zostałby politykiem, ale w tym socjalistycznym kraju nad Wisłą, człowiek o tak wielkiej żądzy władzy nie miał innego wyboru.

Szybko piął się po drabinie służbowej hierarchii, a skierowanie na szkolenie oficerskie do Wyższej Szkoły Oficerskiej im. Feliksa Dzierżyńskiego w Legionowie przyjął jako naturalną konsekwencję swojego zaangażowania w pełnioną służbę. Co prawda ten Dzierżyński trochę kłuł go w oczy i obrażał jego inteligenckie poczucie dobrego smaku. Z drugiej jednak strony rozkochał się w we władzy jaką dawało mu ukończenie tak elitarnej szkoły. Odbijanie nerek opozycjonistom, przetrącanie rąk, nóg czy też łamanie ludzkich losów na podstawie sfałszowanych materiałów kompromitujących, kompromatów – jak mawiali radzieccy towarzysze, uznał za niezbędną cenę którą przyszło mu płacić za komfort sprawowania władzy. Niestety czasem był kierowany do realizacji spraw które uważał za całkowite marnotrawstwo swoich umiejętności, pół biedy jeżeli taka sprawa mogła pomóc w dalszej karierze. A były sprawy które śmierdziały z daleka blamażem i wówczas należało zrobić wszystko, żeby się wywinąć od ich realizacji, choć czasem nawet jemu to się nie udawało.

Kiedy na poniedziałkowej odprawie usłyszał od towarzysza majora polecenie zajęcia się sprawą Paskudy to najpierw pomyślał, że to jakiś złośliwy kryptonim, operacyjnie rozpracowywanego, niezbyt urodziwego opozycjonisty.

- Tak jest, towarzyszu majorze – przytaknął służbiście porucznik – a gdzie ten Paskuda mieszka. Czy mogę zapoznać się z jego aktami? – zdziwiony patrzył na coraz to weselszą minę majora, który nie krył swojego rozbawienia. Już to powinno być sygnałem ostrzegawczym, bo towarzysz major nie należał do osób lubiących się uśmiechać.

- Chyba mnie nie zrozumieliście, towarzyszu Robercie – chytry uśmieszek wpełzł na twarz majora i nie tylko nie chciał jej opuścić, ale wyglądało na to że zadomowił się tam na dobre – to jest ta Paskuda. Nie mówcie, że nie czytacie gazet. Towarzyszu…- ostatnie słowo wypowiedział rozciągle, jakby nie mógł go skończyć, co oznaczało przyganę.

Od tamtej odprawy minęły trzy doby i porucznik Robert mógł się uważać, za najlepiej poinformowaną osobę w sprawie Paskudy. Niestety zarówno zebrane materiały resortowe jak i dokładna analiza wycinków prasowych a nawet przeprowadzone w terenie rozmowy rozpoznawcze nie nastrajały go zbyt optymistycznie.

Porucznik Robert miał zreferować zebrane wiadomości towarzyszowi pierwszemu, ale sam nie wiedział, jakie dalsze działania w tej sprawie zarekomendować. Niewątpliwie w Zalewie Zegrzyńskim coś się zalęgło. Takie wybryki czasem zdarzają się. Jednak jakie jest ich pochodzenie? Coś podobnego mają Szkoci w Loch Ness. Przypuszczają, że to jest prehistoryczny gad, który przez wiele lat pozostawał uśpiony na dnie górskiego jeziora, a teraz niewiadomy czynnik spowodował jego wybudzenie. Tylko, że Loch Ness ma wiele tysięcy lat a Zalew Zegrzyński dwadzieścia kilka. Więc chyba w tym kierunku nie ma co szukać, bo tylko się ośmieszy. Można zaproponować zamknięcie całego obszaru dla ludności i przymusowe wysiedlenia, tylko że władze nie pójdą na to. Może ewentualnie urządzić tam poligon wojskowy. Niech towarzysze z armii zbombardują czym tylko mogą cały zalew, to powinni trafić też i Paskudę. Mają przecież lotnictwo bombowe a i czołgi razem z artylerią można podciągnąć i urządzić kilkugodzinna kanonadę. W razie czego można też poprosić towarzyszy z Moskwy, ale to już ostateczność, o zrzucenie niewielkiego ładunku jądrowego. Chociaż nie, lepiej z taką propozycją nie wyskakiwać. Towarzysz pierwszy nie lubi megalomanii. Przynajmniej u innych. No nic, materiał w teczce pierwszorzędnie opracowany, a z rozmowy wyjdzie jakie rozwiązanie towarzyszowi pierwszemu najlepiej odpowiada.

- Towarzyszu pierwszy…- porucznik Robert postanowił zameldować się służbowo.

- Przestańcie. Mówcie lepiej, co macie na tę Paskudę, bo już o niej w prasie piszą. Jest podobno kilka ofiar śmiertelnych. Jeszcze panika pójdzie w naród i nieszczęście gotowe.

- Trudno powiedzieć, czy wszystkie przypisywane Paskudzie ofiary, zostały przez nią zlikwidowane. W zasadzie ciał nie odnaleziono, a że przynajmniej kilku przypadkach dotyczyło to pijaków i włóczęgów, to nie przypisywałbym…

- Chyba nie myślicie o towarzyszach biorących udział w zjeździe aktywu partyjnego – przerwał ostro pierwszy.

- Oczywiście, że nie. Ale to było zdarzenie, które poza chwilową utratą przytomności nie pociągnęło za sobą żadnych innych konsekwencji – powiedział porucznik Robert, a w myślach dodał, że trudno zbydlęcenie obyczajów wśród partyjnej wierchuszki uznać za skutek działania Paskudy, bo w tym środowisku normy moralne nie istniały od dawna.

- Powiem wam poruczniku, co zrobimy- pierwszy ściszył konfidencjonalnie głos – Ta spraw zatacza coraz szersze kręgi. Jakbyście wrzucili kamień do jeziora, ha, ha ha – zaśmiał się już prawie szeptem – a może do zalewu.

- Towarzyszu pierwszy proponuję więc – porucznik Robert koniecznie chciał zdobyć uznanie pierwszego.

- Słuchajcie i nie przerywajcie – pierwszy nie był w nastroju do dyskutowania – O czym to ja – wybity z rytmu nie bardzo mógł odnaleźć zagubiony wątek.

- Kamień do jeziora?

- Właśnie. Kamień do jeziora. Sprawę trzeba maksymalnie wyciszyć. Przeprowadzicie rozmowy ostrzegawcze. Towarzyszy ze zjazdu biorę na siebie. Oni zresztą wiedzą, że milczenie jest w ich interesie. Z redaktorami natomiast trzeba będzie porozmawiać…

- Już my potrafimy rozmawiać z redaktorami – porucznik Robert aż wzdrygnął się na wspomnienie rozbijanych nosów i wybijanych zębów.

- Poruczniku, tutaj trzeba łagodnie, perswazją. No ale jakby ktoś się upierał …, to wiecie, wtedy od serca – pierwszy aż zarechotał – po ojcowsku.

- Tak jest towarzyszu pierwszy, sprawę wyciszamy, z redaktorami rozmawiamy a jak ktoś podskoczy to wtedy dopiero na ostro. Mokrej roboty, rozumiem, nie przewidujemy ?

- Absolutnie. Niech was ręka do tego nie świerzbi. A tak swoja drogą co wy myślicie na ten temat?

- Tak szczerze?

- Tylko szczerze.

- Towarzyszu pierwszy, to nawet interesujące, co tam może być w tej wodzie. Gdyby nie te ciągłe knowania, strajki i krecia robota agentów imperialistycznych to można by się zająć tym i zbadać dokładnie. Nie wiem, może poprosić o pomoc profesorów z PAN-u?

- Naukowców do tego nie mieszajmy. Zamiast zamknąć sprawę to tylko narobią rabanu na całą RWPG. – pierwszy chciał wygasić sprawę jak najszybciej – ale macie rację przez te knowania opozycjonistów mamy mnóstwo roboty, nie pamiętam nawet kiedy byłem na urlopie.

Porucznik Robert milczał, bo nie chciał przedłużać rozmowy.

- Aha i jeszcze z tą telewizją załatwcie. – pierwszemu nic nie mogło umknąć. W końcu dlatego był pierwszym – Całkiem, emisji materiału, zakazać im nie możemy, bo ludzie i tak gadają. Niech zrobią reportaż, ale wiecie, taki prześmiewczy. Żeby ludność nie panikowała. Jak się będą stawiali, to już wiecie co robić, chociaż akurat tam problemów nie przewiduję. Za dużo zaufanych towarzyszy. No idźcie już – ostanie słowa pierwszego bardziej przypominały monolog.

 

XVI

 

Dziwne anomalie jakie miały miejsce w obszarze akwenu zegrzyńskiego nie mogły umknąć uwadze specjalistów wojskowych. W końcu armia od tego miała swoje służby wewnętrzne i wywiad. Generał długo myślał zanim rozkazał przeprowadzić serię lotów zwiadowczych. Nic niestety nie udało się wykryć i dopiero kiedy z Babich Dołów kazał ściągnąć samoloty z osprzętem do wykrywania łodzi podwodnych to okazało się, że w największej głębinie kryje się jakiś dziwny kształt. Specjaliści od analizy podwodnej powiedzieli, ze to wielkościowo obiekt przypomina przerośniętą orkę. Kiedy jednak nadleciały śmigłowce Mi-14 przystosowane do wykrywania i zwalczania broni podwodnej, które miały szczegółowo rozpoznać obiekt, ten zniknął, tak jakby się miał rozpłynąć.

Generał jako najwyższy wojskowy a także bardzo wysoko postawiony przedstawiciel władz państwowych, musiał trzymać rękę na pulsie. Co prawda służby cywilne wyciszyły sprawę ale on musiał poznać całą prawdę. Zapoznał się z tym co zebrała esbecja, ale to były bezwartościowe śmieci. Najbardziej uderzyło go, że nikt nie pomyślał o militarnym wykorzystaniu obiektu. Jeżeli to jest zwierzę, to pewnie musi się jakoś rozmnażać. Nawet jeżeli do tej pory do tego nie doszło, to może po prostu warunki są nieodpowiednie. Może gdyby je odłowić i zapewnić cieplarniane warunki to można by mieć całą kompanię albo i batalion Paskud. Generał aż zachichotał na myśl, że można by wytresowane gady podrzucić w okolice morskich baz NATO, żeby tam narobiły szkód. Teraz jednak sam muiał się naocznie przekonać co to jest.

Wojskowy ośrodek w Ryni wysprzątano na błysk. Nie obyło się bez przysłowiowego malowania trawy na zielono. Niestety Generał miał w głowie jedynie to co było związane bezpośrednio z celem jego podróży. Przyłapał się na tym, że zaczyna się fascynować tajemniczym stworzeniem. Dlatego pomimo, że spoglądał przez okno wojskowej limuzyny to nie widział ani elegancko odmalowanych domków kempingowych, ani podwojonej gwardyjskiej obsady wartowni, ani szczególnych środków ostrożności w postaci zdwojonych armatek przeciwlotniczych i patroli składających się z całych drużyn piechoty w niebieskich beretach. W końcu sprawa ma związek z wodą to i ochronę muszą zapewniać Jednostki Obrony Wybrzeża. Jednak to w ogóle nie interesowało Generała. Nic nie zauważał, jakby jego oczy były dotknięte prawdziwą ślepotą.

Limuzyna prowadzona przez wojskowego szofera podjechała zgrabnie pod opróżniony z wczasowiczów ośrodek. Adiutant otworzył drzwi, a brzuchaty pułkownik rzucił się z meldunkiem,

- Dobrze, dobrze. Dajcie spocznij i prowadźcie do centrum operacyjnego- Generał jak najszybciej chciał spotkać Paskudę.

W ośrodku całą stołówkę zawalono sprzętem elektronicznym. Wszędzie stały monitory, metalowe skrzynie pełne przełączników, głośniki od szumonamierników a podłoga była dosłownie zasłana kablami łączącymi tę całą aparaturę. Pośrodku buczały dwie wielkie szafy dosłownie oblepione migającymi, kolorowymi światełkami. Wraz z kilkoma mniejszymi konsolami stanowiły serce całego projektu, gdyż to właśnie był centralny komputer sterujący działaniem tego elektronicznego ustrojstwa.

Całością dowodził kapitan z emblematem Wojskowej Akademii Technicznej na mundurze, a kilku chorążych kręciło się po zagraconym pomieszczeniu ciągle coś dostrajając i przełączając. Kiedy wszedł Generał wszyscy stanęli na baczność, ale ważny gość machnął tylko ręką i wziął pod ramię kapitana. Odeszli nieco na bok, pod okno.

- I co, jest?

- Siedzi bestia w wodzie, obywatelu Generale – odrzekł kapitan – Nasi naszpikowali zalew pławami hydroakustycznymi tak gęsto że możemy policzyć wszystkie ryby.

- Wiemy gdzie teraz jest?

- Tutaj obok. Niedaleko mola. Leży na dnie.

Tutaj obok! Generał nie mógł uwierzyć. Chciał biec. Ale tak nie można. Chociaż cała operacja jest ściśle tajna i za najmniejszy przeciek czeka sąd wojskowy, to nie może przed żołnierzami zdradzić jak bardzo chce zobaczyć Paskudę

Sprężystym, wojskowym krokiem Generał wyszedł z sali i podążył w kierunku nieodległego mola, ostro wcinającego się w wody zalewu. Dyskretnym gestem dał znać swojej ochronie, że chce być sam i wszedł na wypłowiałe deski pomostu.

Paskuda miała świadomość, że polowanie na nią się rozpoczęła. Receptory nerwowe pokrywające całe jej ciało informowały ją o impulsach emitowanych przez pławy hydroakustyczne. W zasadzie nie byłoby dla niej problemem ich zniszczenie. Wyglądały jak szare podłużne boje i unosiły się na wodzie. Mogłaby podpłynąć pod wodą i po kolei je dyskretnie wciągnąć pod wodę. Jeden ruch potężnych szczęk i z zaawansowanego technicznie sprzętu pozostała by bryłka złomu. Gorzej z latającymi nad zalewem śmigłowcami wojskowymi, które Paskuda widziała doskonale spod wody, leżąc sobie bezpiecznie na dnie. Mogłaby spróbować opluć je swoją gęstą, mulistą śliną, co powinno spowodować ich unieruchomienie. Musiałyby tylko zejść nisko nad wodę. Paskuda wyczuwała jednak atmosferę oczekiwania. Sondowała impulsami telepatycznymi, raz po raz, umysły żołnierzy i wiedziała, ze czekają na kogoś bardzo ważnego. Jeżeli dobrze to rozegra, to cały ten wojskowy cyrk błyskawicznie zwinie się i znowu będzie mogła hasać swobodnie po całym zalewie.

Generał miał wiele zmartwień. Od lat piął się po drabinie służbowej. Jego kariera czasami gwałtownie przyśpieszała, to znowu zwalniała, ale zawsze szedł do góry. W tej chwili miał świadomość, że wszyscy jego oponenci w armii a przede wszystkim w aparacie partyjnym zostali zneutralizowani. Irytowały go tylko mnożące się w społeczeństwie inicjatywy sprzeciwiające się legalnym władzom. Te komitety obrony robotników, adwokaci szczekający coś o prawach człowieka, żądania wolnych związków zawodowych, pluralizmu i swobód politycznych doprowadzały go bólu głowy. Ach jakże chciałby wprowadzić w całym kraju wojskowy rygor, żeby wszystko było jak w armii, żeby każdy znał swoje miejsce w szeregu społeczeństwa socjalistycznego. Ba, tylko jak to zrobić. A teraz jeszcze ta Paskuda!

Niewesołe myśli kłębiły się w głowie Generała, kiedy wchodził na kolebiący się pomost. Przystanął na jego krawędzi i zdjął ciemne okulary i zastąpił je innymi, z przeźroczystymi szkłami. Zmrużył lekko oczy i patrzył w wodę, w której głębinach miało się kryć dziwne stworzenie. Pomimo bolących spojówek wpatrywał się w szarawą toń próbując dojrzeć kryjące się pod woda stworzenie.

Paskuda wiedziała, że na pomoście jest bardzo ważna osoba, dla której zorganizowano te całe zamieszanie. Spod wody widziała wyraźnie sylwetkę w mundurze. Widziała jak Generał przeciera okulary. Telepatycznie wysłała delikatny impuls, który wszedł, ze słyszalnym jedynie dla niej, cichym mlaśnięciem w umysł tego człowieka. To co zobaczyła było porażające. Przekonała się, że ten człowiek łatwo się nie poddaje i będzie bardzo trudno odwieść go od realizacji powziętych zamiarów. Musi mu coś dać w zamian. Podsunąć jakieś rozwiązanie. Szukała dalej, świdrując jego zwoje mózgowe i odnajdując skrywane głęboko myśli. Nic nie stanowiło dla niej tajemnicy. Jak dobrze, że ten człowiek sam przyszedł do niej. W Warszawie miałaby problem, żeby do niego trafić. Mogłaby podpłynąć Wisłą, przedostać się kanałami ściekowymi, nawet przesączyć się jak ameba przez rury kanalizacyjne. Ostatecznie potrafiła też poruszać się po lądzie, jednak nie za długo a ponadto była wtedy bardzo niezgrabna i wrażliwa na atak. Przede wszystkim jednak taka wycieczka osłabiłaby ją do tego stopnia, że trudno byłoby jej wpływać na ludzi. A teraz proszę, Generał sam wystawił się jej jak na tacy. Wędrując po meandrach jego wspomnień, planów i przemyśleń nagle uchwyciła, pulsujący czerwonym światłem, problem. Tak, to było to czego szukała. Teraz już mogła zacząć się targować.

Generał długo patrzył w nieprzeniknioną toń. W pewnym momencie poczuł się nieswojo, jakby jakiś oślizgły robal wędrował po jego głowie. W uszach poczuł narastający szum a w ustach suchość, zaczęło mu się kręcić w głowie. Już miał odejść kiedy nagle usłyszał w czaszce świdrujący dźwięk z wolna cedzonych i metalicznie pobrzękujących słów. Ten dziwny głos pojawiał się od razu w jego głowie a on nie musiał odpowiadać na głos. Wystarczyło że pomyślał odpowiedź. To musiała być ta istota. Co ciekawe, to była istota rozumna.

Generał długo stał na pomoście, aż jego ochrona, skryta w pobliskich krzakach, zaczęła się niecierpliwić. Jednak wyprostowanej sylwetce nic, przynajmniej pozornie, nie zagrażało, więc nie było powodu do interwencji.

Generał długo myślał, rozmawiał telepatycznie z dziwnym stworzeniem, którego nie widział. To była bardzo intrygująca rozmowa. A może to był tylko monolog toczony w jego umyśle. W pewnym momencie zaczął nawet gestykulować, jakby chciał przekonać siebie samego do rozwiązań podsuniętych przez niewidzialnego interlokutora.

Generał długo i powoli schodził z pomostu. Przytłaczał go ciężar powziętej właśnie, paskudnej decyzji. Najważniejsze było, że teraz już wiedział co ma zrobić. Jeżeli będzie to konieczne, dla utrzymania władzy, to wypowie nawet wojnę przeciwko własnemu narodowi.

  

XVII

 

Pułkownik Miasojedow bez wątpienia był odważnym człowiekiem. Dowiódł tego wielokrotnie podczas swojej długoletniej służby w szeregach Armii Czerwonej. Blizny pokrywające jego twarz i ręce, z jednej strony przypominały o jego walkach w dolinie Panczsziru a z drugiej działały deprymująco na przeciwnika. Afgan odcisnął na nim niezatarte piętno. Do tej pory, na samą myśl o wycofaniu się, z tego pięknego choć zarazem surowego kraju, ogarniała go niepohamowana wściekłość. On, razwiedczik, który powinien iść w szpicy nacierającej armii, osłaniał jej odwrót. A przecież mieli tam przewagę pod każdym względem. Co prawda walka z duchami, jak nazywali w swoim slangu afgańskich mudżahedinów jego żołnierze, pociągała za sobą ofiary, również po ich stronie, ale pułkownik Miasojedow niejeden raz skopał im tyłek. Doskonale wiedział, że jeżeli ofermowaci sztabowcy byliby choć trochę bardziej zdecydowani to zaprowadziliby tam porządek w try miga. Wystarczyłoby, żeby dali wolną rękę takim jak Miasojedow, a już oni by pohulali z duchami. A tak, oddali Afgan za bezdurno, a teraz jeszcze wycofują się z Polszy. Zielsko zdrady pleniło się gęsto i już nawet szeregowi sołdaci kombinowali jak tu przehandlować za wódkę co tylko się da. A to automat, noktowizor, albo przynajmniej paliwo ściągnięte ze zbiornika transportera opancerzonego.

Po Afganie, pułkownik Miasojedow dostał przydział do oddziału dalekiego rozpoznania przy Naczelnym Dowództwie Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, z miejscem postoju w Legnicy. Długo się jednak tam nie nasłużył, bo politycy znowu nawalili i zaczął się proces wycofywania z Polski. Od prawie dwóch i pół roku pułkownik Miasojedow zabezpieczał kolejne, szczególnie ważne transporty. Na początku była to broń jądrowa rozrzucona w zielonych garnizonach na zachodzie Polski, a potem co ważniejsze oddziały łączności, gdzie trzeba było pilnować aby szyfry i jednorazowe kody nie dostały się w łapska wiecznie chciwych imperialistów.

CIA od zawsze chciała poznać szczegóły funkcjonowania utajnionej łączności wojsk sowieckich, a książka szyfrowa albo jeszcze lepiej żywy szyfrant byłby dla imperialistów nieocenionym źródłem informacji. Miasojedow będzie do końca życia wspominał przeprawę z amerykańskimi szpiegami podczas ewakuacji 540 Samodzielnego Batalionu Łączności. Tam mało brakowało, a dzielny pułkownik wpadłby w ich łapska. Na szczęście był z nim praporszczik Udałow, ten sam który teraz trzeźwieje na przednim siedzeniu wojskowego gazika. Udałow swoimi potężnymi rękoma skręcił kark jednego a drugiego powalił kopniakiem. Miasojedow bagnetem dokończył sprawę. Ich polski przewodnik uciekał przez cmentarz ile sił w nogach. Ale nikt, nawet w obliczu śmierci, nie jest szybszy od kuli pistoletowej kalibru 5,45 milimetra. No pokażcie mi sportowca który biegnie szybciej niż 315 metrów na sekundę. Miasojedow potrzebował tylko jednego strzału ze swojego służbowego pistoletu PSM, żeby trafić w środek szybko oddalającej się potylicy. Nadźwigali się wtedy nieziemsko, żeby wrzucić ścierwa do pobliskiej rzeki. Bzdury? A może Bzury? W pamięci Miasojedowa powoli zacierały się drugorzędne nazwy geograficzne, chociaż nawet dzisiaj mógł odtworzyć przebieg zdarzeń a jeśli zaszłaby taka potrzeba to rozrysować je na szkicu. Tamto miasteczko też pamiętał. Łowicz.

Miasojedow skrzywił się. Wczoraj tęgo popili. To już była ostania okazja żeby nasycić się polską Żubrówką. Nie było już czego zabezpieczać. Ostatni pociąg z dwoma drużynami ochraniającymi skład kolejowy wywożący resztki po niezwyciężonej armii, odjeżdżał jutro, jeszcze przed wschodem słońca, ze stacji Warszawa Wschodnia. Dokładnie o 5.35, a Miasojedow miał załadować się ze podległymi mu ludźmi na kolejową lorę pół godziny przed odjazdem składu.

Jeszcze kilkanaście godzin temu podejmował ich, w pałacyku położonym na malowniczym wzgórzu, wąsaty prezydenta tego kraju. Jego radość była proporcjonalna do ulgi jaką odczuwał w związku z wycofaniem się, niegdyś zaprzyjaźnionych, a teraz traktowanych jak okupanci, wojsk. W związku z tym, mury Belwederu, które niejedną już pijatykę widziały, były świadkiem, ciężkiej chociaż błyskawicznej jak natarcie kolumny pancernej, libacji.

Dla Miasojedowa i jego ludzi to było jednak mało. Co to za honor przepić polityka, nawet takiego który jeszcze niedawno był robotnikiem. Pojechali więc pić do zaufanej meliny na Pragę, w okolicę ulicy Targowej, a kiedy zabrakło forsy, sprzedali dwa nadliczbowe automaty kałasznikowa. Mafia w Polsce zaczynała zaprowadzać swoje porządki i na dobrą broń był popyt. Automatów w ojczyźnie mnogo. Miasojedow kazał tylko starszynie nie spuszczać oka z niepozornej rury zakończonej bulwiastą naroślą na której wymalowany był żółto-czarny, trójkątny symbol promieniotwórczości. Eksperymentalną, ręczną przeciwpancerną wyrzutnię jądrową dostał od samego Leonida Iłłarionowicza, ostatniego generała dowodzącego Północną Grupą Wojsk Armii Radzieckiej, której ariergardą był właśnie Miasojedow i jego ludzie.

Skończyli pić o drugiej nad ranem. I to nie dlatego, że już nie mogli. Po prostu zaopatrzenie nawaliło i nie było nic do picia poza słodką oranżadą z bąbelkami. Wtedy to praporszczik rzucił myśl aby pojechać nad pobliski zalew i wykąpać się. Połowa września to jeszcze lato, a wychowanym w syberyjskiej tajdze żołnierzom nic nie powinno zagrażać.

Na dzikiej plaży, w Wieliszewie, rozpalili ognisko z gałęzi i połamanej, przez nich kopniakami, ławki, i zaczęli chłodzić rozpalone głowy w zimnej wodzie. Nawet nie zdejmowali mundurów, tylko weszli do wody po pas i chlapali się jak młode źrebaki. Po kilkugodzinnym pijaństwie kąpiel była jak najbardziej wskazana. Szybko trzeźwieli. Praporszczik Udałow uwalił się na przednim siedzeniu wojskowego GAZ-a i drzemał, zwiesiwszy głowę na swojej muskularnej piersi, a pułkownik wraz ze starszyzną siedzieli przy dogasającym ognisku

- Tawariszcz pałkownik – nagle starszyna złapał Miasojedowa za rękaw mokrej bluzy – tam, smotritie – wyszeptał przerażony żołnierz.

Miasojedow spojrzał w kierunku wody, z której wynurzą się wielka szara postać. Coś jakby olbrzymi hipopotam. Tylko że sam łeb tej zjawy był wielkości, lekko licząc trzech hipciów. To coś wyraźnie spoglądało na nich. Co prawda w tej chwili dzieliło ich przynajmniej dwieście metrów ale przy takich rozmiarach ten stwór za chwilę wyjdzie z wody. Miasojedow szybko wytrzeźwiał. Pomogło mu w tym ukłucie impulsu telepatycznego, którym potwór widocznie chciał się z nim połączyć. Jednak żołnierze zwiadu byli uodparniani na telepatię. W końcu mogli wpaść w łapy wroga, który zamiast tortur mógł zastosować podczas przesłuchania telepatię. Miasojedow skupił wzrok na jednym punkcie i zaczął myśleć tylko o nim, a gestem ręki nakazał starszynie podać wyrzutnie jądrową.

- Poczęstujemy bestię atomem – szepnął do starszyny

Obsługa wyrzutni była dziecinnie prosta i Miasojedow wyćwiczonymi, oszczędnymi ruchami odbezpieczył ją, umieścił potwora w krzyżyku celownika i uzbroił ładunek jądrowy. Był to mikroładunek o mocy jednej setnej kilotony. Bardzo lekki, przeznaczony do niszczenia broni pancernej oraz lekkich schronów.

- Szkoda, że nie wszedł do masowej produkcji –westchnął Miasojedow i pociągną za dźwignę spustu.

Paskuda nie miała szans w zetknięciu z bronią jądrową, nawet jeżeli była to broń niskiej mocy. Jej korpus wyparował zamieniony w gorącą plazmę, oderwane kończyny i strzaskany na tysiące kawałków łeb poleciały na wszystkie strony i z chlupotaniem wpadły do wody. Niewielki grzyb atomowy który powstał z parującej wody i cielska potwora miał średnicę kilkunastu metrów i szybko opadał. Skażenie radioaktywne nie powinno być wielkie, gdyż była to broń taktyczna, zaprojektowana specjalnie do walki na bliskie dystanse.

- No i w pariadkie – zamruczał do siebie pułkownik Miasojedow, wyraźnie zadowolony z możliwości nowej broni.

 

XVIII

 

Paskudy nikt już nie widział od wielu lat. Dzieci kąpią się radośnie w Zalewie Zegrzyńskim pod opieką rodziców i jedyne co im zagraża to wysypka jakiej mogą się nabawić, kiedy w okolicy ktoś przesadzi z opryskami. Mało kto pamięta, o tym, że niegdyś grasowała tutaj Paskuda, której wybrykami, pasjonowała się cała Polska.

Paskuda z jednej strony była uosobieniem lęków przed nieznanym, z drugiej jednak pozwalała ludziom poczuć się lepiej. Zawsze kiedy zachowali się źle, beznadziejnie, po prostu po chamsku, to mogli sobie pomyśleć, że i tak gorsza od nich jest ta zła Paskuda.

Czy jednak Paskuda wyparowała po tym jak pijany pułkownik wygarnął do niej z wyrzutni atomowej? Czy jej resztki nie zainfekowały nas wszystkich, jak jakiś nieznany, tropikalny wirus? Czy duch paskudy nie unosi się czasami w powietrzu i nie rechocze przy okazji każdego nieuprzejmego lub nieuczciwego postępku? Czy za nepotyzm, brak kultury, złośliwość i korupcję odpowiada Paskuda? Czy jej atomy nie opadły w nawet najodleglejszych zakątkach i nie zamieniły gościnności we wrogość, a uprzejmości w arogancję i impertynencję?

Coś mi się wydaje, że gdyby nawet Paskuda nie istniała, to i tak trzeba by było ją wymyślić.

 

 

Legionowo – Kraków, sierpień 2019 r.